Fandorin, patrząc, jak przejęte straszną opowieścią dzieci tulą się do siebie, był bliski rozpaczy. Co mógł przeciwstawić tym potwornościom, w dodatku przedstawionym z takim mistrzostwem?
Jak przekonać małych mieszkańców tej głuszy, że świat jest wielki i piękny? Słów, które zna, dzieci nie pojmą. A nie potrafi mówić ich językiem… Ech, przydałby się teraz Masa. Japończyk świetnie umie rozmawiać z dziećmi…
Nie było już prawie czym oddychać, po plecach i piersi Erasta Pietrowicza strumieniami płynął pot.
– A… a w mieście Moskwie jest wielki, ogromny dz-dzwon – zaczął niepewnie. – Wielki jak chata. Nazywa się Car-dzwon. I jest jeszcze Car-armata. D-dwadzieścia koni jej nie uciągnie. No i…
Urwał, czując się jak kompletny idiota.
– A ten dzwon głośno huczy? – spytała jego piegowata sąsiadka, patrząc nań z dołu w górę jeszcze mokrymi od łez oczyma.
– Nie huczy. Jest pęknięty. S-spadł z dzwonnicy…
– A armata daleko strzela? – zapytał któryś z chłopców.
– Nigdy z niej nie strzelano… Innych pytań nie było.
Świetny ze mnie „siwy gołąb”, nie ma co, rozzłościł się na siebie Fandorin.
– A w krainie Afryce mieszka zwierz żyrafa. Na czterech nogach, żółty, w czarne grochy. A szyję ma długą, długaśną. Podchodzi do drzewa i z najwyższej gałęzi, co chce, sobie zrywa.
– Jabłka też? – dobiegło z ciemności.
– I jabłka, i gruszki, i śliwki – potwierdził Erast Pietrowicz. – I żyje tam jeszcze ogromna, przeogromna świnia, a nazywa się hipopotam. Cały dzień leży w błocie, sama siebie tym błotem polewa. A inna świnia, jeszcze większa, nazywa się słoń. Uszy ma o, takie, a nos jak trąba. Jak nabierze wody i plunie – wszyscy się przewracają.
Ktoś niepewnie zachichotał.
Fandorin, nabrawszy odwagi, ciągnął:
– W innej krainie, Australii, żyją misie, najpiękniejsze zwierzątka na świecie. Malutkie, puszyste. Jedzą tylko liście. Pojedzą, pojedzą, obejmą gałąź i spać. Nazywa się ten miś koala. Raz podszedłem i wziąłem go śpiącego na ręce. A on nic – tak samo mnie objął i dalej smacznie śpi. A jaki mięciutki!
Dzieci słuchały, naprawdę słuchały!
Zaczął mówić jeszcze szybciej, ocierając pot z czoła:
– A w krainie Japonii są zawody grubasów. Walczą ze sobą grubasy, a każdy jak balon. Stają w kręgu i popychają się brzuchami. Kto lepiej popchnie, ten wygrywa.
Wszystkie dzieci wybuchnęły śmiechem, a dziewczynka w czerwonych rękawiczkach powiedziała:
– No, o grubaszach to już kłamiesz.
– Ja k-kłamię? – obraził się Erast Pietrowicz. – No to sama zobacz!
Wyjął podarunek Masy, chustę z zapaśnikami sumo. Rozwinął ją i pokazał. Dzieci, jedne na czworakach, inne zgięte wpół, zbliżyły się ze wszystkich stron, oglądając osobliwość.
Świece zaczynały gasnąć – kończył się tlen, i Fandorin poświecił latarką.
– Ojejku! – zaszeptali chłopcy. – Wujku, daj mi potrzymać! – I mnie!
– I mnie!
Chyba wszystko szło dobrze.
Nagle Fandorin znów poczuł, że ogarnia go dziwne odrętwienie. Ledwie obracał językiem, kończyny były jak sparaliżowane. Kiriłła patrzyła nań nieruchomym wzrokiem, i fizycznie odczuwał niedające się opisać słowami, ale wyraźne oddziaływanie tej mesmeryzującej mocy.
Wysiłkiem woli odwrócił się od prorokini, zmusił się, by patrzeć tylko na pochylone dziecięce główki, i oszołomienie ustąpiło.
– Na świecie jest mnóstwo ciekawych rz-rzeczy – powiedział głośno. – Wysokie góry, niebieskie morza, zielone wyspy. I ludzie na świecie są różni. Są źli, ale bardzo wielu dobrych. Są s-smutni, są i weseli. Z jednymi dobrze się rozmawia, z innymi pracuje. Tyle tego wszystkiego Pan Bóg dla was wymyślił! Jakże tu odejść, kiedy niczego się jeszcze nie widziało, niczego nie spróbowało? Przecież Bogu byłoby przykro!
Erast Pietrowicz umilkł, nie wiedząc, co jeszcze dodać. Białowłosy chłopiec, siedzący po jego lewej strome, zapytał:
– A ludzie mówią, że jest taki czarny cukier – czoklada. Słodki jak nie wiem co.
– Jest – ożywił się Fandorin, wdzięczny za podpowiedź. – I jest jeszcze m-marmolada – to jak sok, tylko można gryźć. Wafle…
– Wafel jadłem, tata przywiózł z miasta. – Białowłosy odwrócił się do Kiriłły i oznajmił stanowczo: – Mateńko, ja chcę do domu.
– Ja też. Dziś sobota, mama napiecze pierogów.
– Mnie też wypuść!
– Mnie też!
Odwróciwszy się lekko do prorokini, ale unikając patrzenia jej w oczy, Erast Pietrowicz powiedział jak mógł najspokojniej:
– Niech idą, które chcą. A my zostaniemy.
W pieczarze wybuchła wrzawa. Dzieci zaczęły się sprzeczać. Jedne chciały zostać, inne iść. Któryś z chłopców rzucił się do bójki. Rozległy się krzyki, płacz, wymyślanie.
I w tym momencie stało się to, czego Fandorin obawiał się najbardziej.
Słysząc, że w minie zaczęło się jakieś dziwne zamieszanie, czekający na zewnątrz mężczyźni postanowili interweniować. Cóż, można ich było zrozumieć. Niełatwo wszak tyle czasu zastanawiać się, co się dzieje, i nie móc nic zrobić.
O deski zabębniły silne uderzenia, drzwi nie wytrzymały i pękły na pół. Do wnętrza wdarło się fala świeżego mroźnego powietrza. I to przesądziło o wszystkim.
Powiew życia napełnił podziemną norę i podziałał silniej niż wszelkie argumenty i apele. Jak przyciągnięte potężnym magnesem, dzieci hurmem rzuciły się do wyjścia, przepychając się i tłocząc.
– Stójcie, głuptasy! Zginiecie! – krzyknęła przeraźliwie Kiriłła. Chciała schwytać i zatrzymać uciekinierów, ale Fandorin, który bacznie śledził każdy jej ruch, skoczył ku niej jednym sprężystym susem, z całej siły wczepił się w dłoń, do której przymocowany był drut, i przycisnął ją do podłogi.
W ciągu swego życia Erast Pietrowicz wielokrotnie staczał walki wręcz, często z bardzo poważnymi przeciwnikami. Nigdy jeszcze nie spotkał się z taką furią, z jaką walczyła ta chuda, wycieńczona postem kobieta.
Cios kantem dłoni w kręgosłup szyjny nie podziałał. Krótkie, potężne uderzenie w skroń też nie.
Chrypiąc z wściekłości, Kiriłła próbowała szarpnąć drut, drugą zaś ręką wczepiła się przeciwnikowi w gardło i paznokciami rozorała mu skórę – na koszulę Fandorina chlusnęła krew.
Z drugiej strony zaatakował Erasta Pietrowicza ktoś jeszcze. Ostre zęby wpiły mu się w przegub ręki, którą usiłował nacisnąć tętnicę szyjną Kirille. Połkaszka!
– Nie jego! – jęknęła prorokini. – Popchnij słup! Słup! Dziewczynka rozwarła zęby, zwinnie jak wąż podpełzła do podpory słupa i naparła na nią całym ciałem.
Słup zaskrzypiał, ale wytrzymał – chudziutkie ciałko przewodniczki było za lekkie.
Fandorin wyprężył się na całą długość i odrzucił „psicę” kopniakiem.
Musiał wytrwać jeszcze tylko odrobinę – przez przejście przeciskały się już ostatnie z dzieci.
– Szybciej, szybciej! – krzyknął, wreszcie ucisnąwszy szyję Kiriłły we właściwym miejscu.
Kobieta szarpnęła się, zaczęła wierzgać nogami, ale wbrew wszelkim prawom fizyki nie straciła przytomności, tylko raptem chwyciła Fandorina za ramiona i powaliła go na siebie.
– Zawalaj! – wyrzęziła.
Erast Pietrowicz potrzebował zaledwie sekundy, by się uwolnić: odchylił głowę w tył, a potem z całej siły uderzył przeklętą wiedźmę czołem w nos i ta wreszcie uspokoiła się, zwiotczała.
Ale w ciągu tej sekundy Połkaszka zdążyła odskoczyć pod ścianę i wrzeszcząc przeraźliwie, z rozbiegu rzuciła się na słup.
Читать дальше