Na zewnątrz unosiły się w powietrzu kłaczki śniegu – zrywał się wiatr. Karawana posuwała się teraz wolniej, toteż Erast Pietrowicz nie musiał już biec – wystarczyło iść szybkim krokiem.
Stangret Jewpatjewa zakończył już sentymentalną balladę o nieszczęśliwej miłości i teraz wyśpiewywał pieśń o zamarzającym w stepie woźnicy – tęskną i powolną jak kołysanka.
Może pod jej wpływem, a może po prostu ze znużenia pasażerowie następnych sań, przywiązanych do ekwipażu Nikifora Andronowicza, rzeczywiście spali. Apostoł postępu Kochanowski i ostoja wiary, ojciec Wikientij, posapywali smacznie, czule do siebie przytuleni. Śnieg przysypał im czapki, posrebrzył brody, ale oni nie czuli zimna i zamieci. Pled, który ich okrywał, był cały biały i dygotał na wietrze jak żagiel.
Nie było sensu zatrzymywać się przy tym „Latającym Holendrze”, więc Fandorin dyslokował się do ostatnich sań, w których, śpiewając na całe gardło, jechał samotnie dzielny uriadnik. Pieśń też śpiewał dziarską, skoczną, nieznanego Erastowi Pietrowiczowi pochodzenia:
Pokochała dziewka Wanię,
Bo był piękny, młody.
Wąsy wypomadowane
Aż do samej brody.
Szabla w pochwie nabijanej,
Na piersi medale.
Ech, dla Wani, ech, dla Wani
Nic mi nie żal wcale.
Na widok Fandorina policjant przestał śpiewać i zawołał, przekrzykując świst zamieci:
– E, panie szanowny, mam jedno pytanie! Kim pan jesteś i w jakim celu przybyłeś tu w nasze strony? Co do reszty to mniej więcej wiem, a co do wielmożnego pana nie za bardzo. Ja na ten przykład jestem Uljan Odincow, starszy policyjny uriadnik, carskie oko na okoliczne dwieście wiorst. A pan kto zacz?
Głos „carskiego oka” był tubalny, spojrzenie ostre.
Erast Pietrowicz odpowiedział w podobnym tonie:
– B-bystre oko samo powinno wszystko zauważyć. Skoro jesteś starszym uriadnikiem, to pewnie skończyłeś sześciomiesięczną sz-szkołę policyjną, tak? No, więc co o mnie powiesz?
Odincow przymrużył oczy, musnął podkręcony wąs.
– Odziany pan zwyczajnie, ale widać, że po szkołach – rodem z kupców albo panów – lokaj pana to Tatar. Co jeszcze? Rodziny pan nie ma, bo nie ma obrączki na palcu. Przyjechał pan z Moskwy, bo mówi pan po moskiewsku. Był pan na wojnie, tam pan został ranny albo kontuzjowany – potyka się pan na słowach. Dalej… Mróz i chodzenie pieszo panu nie pierwszyzna – nawet szuby pan nie wdział. Czytałem o takich w gazecie. U bogatych, co nie mają nic do roboty, nie mają żony i dzieci, teraz taka moda – koniecznie chcą dojść do ziemskiej makówki. To się nazywa biegun północny. Jedni psimi zaprzęgami, inni na nartach, jeszcze inni w ogóle piechotą. No i pan tam właśnie zmierza, przez naszą gubernię na północ, do oceanu. No jak, zgadłem?
I popatrzył z triumfem na Fandorina.
Dedukcja stierżenieckiego Sherlocka Holmesa tylko na pierwszy rzut oka mogła się wydawać bezsensowna. Po namyśle Erast Pietrowicz zmuszony był przyznać, że sformułowanie jest wyjątkowo trafne: on chyba naprawdę przez całe życie usiłuje „dojść do ziemskiej makówki”, tylko po prostu inaczej to nazywa.
– Trafiłem? No właśnie – rzekł z dumą Odincow. – Mam dobre oko. A jak się pan nazywa?
Fandorin przedstawił się i powiedział z uśmiechem:
– No, a teraz ja opowiem o tobie. – Przyjrzał się dokładniej policjantowi, przypomniał sobie, jak ten zachowywał się w Dienisjewie i co inni o nim mówili. – Masz nie mniej niż dwadzieścia osiem lat i nie więcej niż t-trzydzieści. Jesteś tutejszy. Chłop z ciebie śmiały, niezależny, przywykłeś radzić sobie sam. Lubisz polować, szczególnie na niedźwiedzie. Urodziłeś się w rodzinie raskolników, ale potem przeszedłeś na prawosławie. Nikt cię nie zmuszał, nie namawiał, sam tak postanowiłeś. Bo chciałeś służyć w policji, łapać przestępców, a staroobrzędowcom wiara tego zakazuje. Jesteś kawalerem – bo tu wszędzie mieszkają sami starowiercy. Podobasz się dziewczynom, ale nie mogą za ciebie wyjść. Chociaż… jedna cię w tajemnicy przy hołubiła – wdowa albo niezamężna – dodał Erast Pietrowicz, zauważywszy pod mundurowym płaszczem brzeg troskliwie zawiązanego szalika. – Cóż tak wytrzeszczasz oczy? Wiele jeszcze mogę o tobie powiedzieć, Uljanie. Ale lepiej sam opowiedz. Na przykład o tym, jak w zeszłym roku miś o mało cię nie r-rozszarpał.
– A, zauważył pan u mnie na szyi ślady pazurów! – domyślił się uriadnik i w zachwycie pokręcił głową. – No, no, Jerasta nic nie przerasta! Ech, panie, zamiast wędrować na biegun i robić z siebie głupca, powinien pan służyć w policji. To by było z większym pożytkiem. Niech pan siada i odpocznie, a ja pójdę obok.
Fandorin podziękował i wsiadł na sanie – czuł, że ten Julian Apostata chce mu powiedzieć coś ważnego.
– Przeczuwam nieszczęście – półgłosem powiedział mu Odincow prosto w ucho. – Wciąż jeżdżę po wsiach, po zagrodach. Naród się burzy. Przy mnie oczywiście ani pary z gęby, ale ja tych leśnych durniów widzę na wylot. Krąży tu jakiś bies i łowi dusze. Jeśli się tego czarta w porę nie schwyta, będą jeszcze trupy. Dlatego z wami pojechałem. Ale się boję, Jeraście Pietrowiczu. Nie tego szatana, ale że smykałki mi zabraknie. A pan, jak widzę, człek doświadczony, bywały. Pomoże mi pan? Biegun północny zaczeka, nie przepadnie. Na czworo oczu będzie łatwiej. Co tylko pan zauważy – powie mi pan. A ja panu.
– Umowa s-stoi. – Fandorin kiwnął głową, uznawszy, że przyda mu się taki pomocnik.
Zdjąwszy rękawice, sprzymierzeńcy przypieczętowali układ żelaznym uściskiem dłoni.
W Raju
Wiadomo było, że do następnej wsi jest rzeką czterdzieści pięć wiorst. Kryżow obiecywał, że dojadą przed świtem. Zamieć opóźniła nieco jazdę, na lodzie tu i ówdzie potworzyły się zaspy, ale przywykłe do zimowej niepogody konie bez trudu pokonywały przeszkody. Tylko z kapryśną miejską trojką były kłopoty – dyszlowy skaleczył nogę o szreń i kulał. Mimo to rankiem, kiedy mroźne niebo pojaśniało w promieniach wschodzącego słońca, las na prawym brzegu rozstąpił się i na niewielkiej otwartej przestrzeni ukazała się wieś, otulona różową mgiełką świtu.
– To jest Raj – skonstatował z zadowoleniem Lew Sokratowicz, w którego saniach Erast Pietrowicz, nabiegawszy się do syta, spędził drugą połowę nocy (psychiatra poszedł spać do ciepłego ekwipażu Jewpatjewa).
Poetycka metafora w ustach cynika Kryżowa zabrzmiała nieco nieoczekiwanie, ale rzeczywiście było to rajskie miejsce: zaciszna, okrągła polana, z trzech stron otoczona sosnowym borem; szeroko rozlana rzeka – nawet zimą ten pejzaż wyglądał idyllicznie, a już latem z pewnością był to prawdziwy Eden.
Kiedy podjechali bliżej, okazało się, że domy we wsi są jeszcze ozdobniejsze niż w Dienisjewie – z rzeźbionymi okiennicami, blaszanymi wiatrowskazami, o różnokolorowych dachach, co w rosyjskich chatach w ogóle jest czymś niezwykłym.
Kryżow wszakże nie wiadomo czemu skomentował całe to piękno nieżyczliwie:
– Patrzcie ich, Raj sobie zbudowali. Darmozjady!
I wyjaśnił, że Raj to nazwa wsi, a mieszka tu ludność napływowa, guślacy.
– Grają na gęślach? – nie zrozumiał Erast Pietrowicz.
– Może i grają, ale przezwisko pochodzi od czego innego. Mieszkają tu wychodźcy z Guslicy już ze sto lat. Uprawiają szczególne rzemiosło – żebrzą.
– Jak to „żebrzą”?
– Zawodowo. Chodzą po całym staroobrzędowym świecie, a jak wiadomo, rozpościera się on do Austrii i Turcji, i zbierają jałmużnę. Stierżenieckich guślaków wszędzie ludzie znają i dają hojne datki – to mistrzowie w opowiadaniu baśni i śpiewaniu pieśni. Przynoszą do domu duże pieniądze. To cała filozofia, pomyślana kiedyś jako nauka pokory i ubóstwa. Ale nasi chłopi to chciwcy. Jak tylko usłyszą brzęk czerwońców, zapominają o zbawieniu duszy. No i siedzą tu, gromadzą bogactwa. Proszę, jakich pałaców nabudowali. Ale pobożni, ani słowa. Świat to dla nich piekło, a własny dom – raj, dlatego tak nazwali wieś. I jeszcze jedna ciekawa rzecz. Na żebry chodzą tylko starcy i staruchy, oni wszystkich utrzymują. Młodym nie wolno stąd nosa wyściubić. Mają siedzieć w domu i gospodarować. Dopóki nie dojrzeją duchowo, nie uodpornią się na doczesne pokusy.
Читать дальше