Masa! Ale skąd tutaj? Wyśledził, łajdak! To dlatego tak łatwo zgodził się puścić pryncypała samego!
No i to nie żadna chustka, tylko chodniczek z „Dussault”. A worek – pokrowiec od fotela!
Ale na te spóźnione spostrzeżenia nie było czasu. Erast Pietrowicz rzucił się naprzód, wystawił rękę ze strzałką, ale strzelać nie chciał – bał się, że trafi Masę.
Japończyk kantem dłoni uderzył białookiego w nadgarstek – baillard wypadł z ręki, uderzył o kamień i wystrzelił prosto w błękitne niebo.
W następnej sekundzie żelazna pięść z całej siły walnęła Japończyka w skroń i zemdlony Masa osunął się na ziemię.
Białooki zerknął na zbliżającego się Fandorina, na poniewierający się opodal rewolwer, sprężyście poderwał się na równe nogi i rzucił z powrotem na wewnętrzny dziedziniec.
Baillarda nie dosięgnie. Przeciwnik jest zwinny, zna tajniki zapasów. Kiedy będzie się z nim siłował, ocknie się tymczasem Japończyk, a z takimi dwoma mistrzami samemu nie da sobie człowiek rady.
Z powrotem, do pokoju. Tam na podłodze, przy łóżku, leży nabity colt.
Fandorin lekko zwolnił biegu i poderwał z ziemi rewolwer. Zajęło to ledwie pół sekundy, ale białooki zdążył ukryć się za węgłem. Znowu, jak przed chwilą, przebiegła mu przez głowę niedorzeczna myśl: jak dzieci w berka – najpierw ja gonię ciebie, potem ty mnie.
Padło już pięć strzałów, w bębenku pozostał tylko jeden nabój. Nie wolno spudłować.
Erast Pietrowicz skręcił za róg i zobaczył, że białooki już złapał ręką klamkę drzwi pokoju numer siedem. Nie celując, asesor kolegialny wypuścił strzałkę.
Na darmo – obiekt zniknął w drzwiach.
Za drzwiami Achimas nagle się potknął, noga się ugięła i więcej nie chciała go słuchać.
Ze zdziwieniem spojrzał na nią: z kostki wystawał metalowy szpikulec. Co za diabelstwo?
Przemagając ostry ból, przebył jakoś stopnie, na czworakach pełzał po podłodze – tam gdzie czerniał colt. Kiedy wreszcie palce zacisnęły się na rowkowanej rękojeści, z tyłu uderzył grom.
Jest!
Ciemna figura wyciągnęła się na całą długość. Z rozluźnionych palców wyślizgnął się czarny rewolwer.
Erast Pietrowicz w dwóch skokach przemierzył pokój i podniósł broń z podłogi. Zarepetował, na wszelki wypadek się cofnął.
Białooki leżał twarzą do podłogi. Po plecach rozlewała się czarna plama.
Z tyłu rozległ się tupot, ale asesor kolegialny się nie odwracał – rozpoznał krótkie kroczki Masy.
Powiedział po japońsku:
– Odwróć go. Tylko ostrożnie, jest bardzo niebezpieczny.
W ciągu czterdziestu lat życia Achimas ani razu nie odniósł rany, bardzo był z tego powodu dumny, ale i po cichu bał się, że prędzej czy później szczęście go opuści. Śmierci się nie bał, ale rany – bólu, bezradności – tak. A może męka okaże się nie do zniesienia? Może straci kontrolę nad ciałem i duchem, jak to wielokrotnie obserwował u innych?
Nie bolało go. Wcale. Ale ciało przestało go słuchać.
Przestrzelił mi kręgosłup – pomyślał. Hrabia Santa Croce nie dopłynie do swojej wyspy. Ta myśl była zwyczajna, nie czuł żalu.
A potem coś się stało. Jeszcze chwilę temu miał przed oczami zakurzone deski podłogi. Teraz zobaczył nagle szary, zaciągnięty w kątach pajęczyną sufit.
Skierował wzrok w inną stronę. Nad nim stał Fandorin z rewolwerem w ręku.
Jak głupio wygląda człowiek, kiedy się go ogląda z dołu. Właśnie takimi widzą nas psy, robaki, gąsienice.
– Słyszy mnie pan? – spytał detektyw.
– Tak – odrzekł Achimas i sam się zdziwił, jaki równy i dźwięczny ma głos.
Krew nadal się lała – czuł to. Jeśli się jej nie zatamuje, wkrótce wszystko się skończy. To dobrze. Trzeba zrobić tak, żeby jej nie zatamowali. Dlatego trzeba mówić.
Leżący patrzył w skupieniu, jak gdyby starał się dostrzec w twarzy Erasta Pietrewicza coś bardzo ważnego. Potem przemówił. Skąpymi, wyraźnymi zdaniami. – Proponuję układ. Uratuję panu życie. A pan spełni moją prośbę.
– Jaką prośbę? – zdziwił się Fandorin. Był pewien, że białooki majaczy – I jak może mi pan uratować życie?
– O prośbie później. Jest pan skazany na śmierć. Tylko ja mogę pana uratować. Zabiją pana przełożeni. Wykreślili pana. Z życia. Ja nie umiałem pana zabić. Zrobią to inni.
– Bzdura! – krzyknął Erast Pietrowicz, ale w dołku zaczęło go ssać. Gdzie się podziała policja? Gdzie jest Karaczencew?
– Niech będzie tak. – Raniony oblizał szare wargi. – Mówię, co ma pan robić. Jeśli mi pan wierzy, to niech pan spełni prośbę. Jeśli nie – nie. Słowo?
Fandorin przytaknął i patrzył jak zaczarowany na człowieka, który wynurzył się z przeszłości.
– Prośba jest taka. Pod łóżkiem jest teczka. Właśnie ta. Nikt jej nie będzie szukał. Wszystkim tylko przeszkadza. Należy do pana. W teczce jest koperta. A w niej – pięćdziesiąt tysięcy. Kopertę odeśle pan Wandzie. Dobrze?
– Nie! – oburzył się asesor kolegialny. – Wszystkie pieniądze zostaną oddane władzom. Nie jestem złodziejem! Jestem urzędnikiem i szlachcicem.
Achimas wsłuchiwał się w to, co się działo z jego ciałem. Zdaje się, że czasu zostało mu mniej, niż się spodziewał. Mówił z coraz większą trudnością. Żeby tylko zdążyć.
– Jest pan nikim i niczym. Jest pan trupem. – Sylwetka agenta już się rozpływała, Achimas zaczął mówić szybciej. – Sobolewa skazał tajny sąd. Carski. Teraz zna pan całą prawdę. Za to pana zabiją. To racja stanu. W teczce ma pan kilka paszportów. Bilety na pociąg do Paryża. Odjeżdża o ósmej. Zdąży pan. Inaczej śmierć.
W oczach mu pociemniało. Achimas zrobił wysiłek i odegnał zasłonę.
Myśl szybciej – ponaglił bezgłośnie. Jesteś bystry, a ja już nie mam czasu.
Białooki mówił prawdę.
Kiedy Erast Pietrewicz ostatecznie to zrozumiał, zawahał się.
Jeśli tak, jest skończony. Stracił wszystko – służbę, honor, sens życia. Łajdak Karaczencew go zdradził, posłał na pewną śmierć. Nie, nie Karaczencew – państwo, imperium, ojczyzna.
Jeśli żyje, ocalił go cud. To znaczy Masa.
Fandorin obejrzał się na służącego. Ten wytrzeszczał oczy, przykładając rękę do bolącej skroni.
Biedaczek. Żadna głowa, nawet najbardziej żelazna, nie wytrzyma takiego traktowania. Oj, Masa, Masa, cóż teraz mamy robić? Związałeś swoje życie nie z tym, co trzeba.
– Prośbę. Spełnić – ledwie dosłyszalnie wyszeptał umierający.
– Spełnię – burknął niechętnie Erast Pietrowicz.
Białooki uśmiechnął się i zamknął oczy.
Achimas uśmiechnął się i zamknął oczy. Wszystko jest dobre. Dobre życie, dobry koniec. Teraz umrzyj, nakazał sobie. I umarł.
w którym wszystko kończy się jak najlepiej
Dzwon stacyjny uderzył po raz drugi i lokomotywa „Eriksson” niecierpliwie zaczęła puszczać kłęby pary, gotowa zerwać się z miejsca i w ślad za słońcem pognać po błyszczących torach. Transeuropejski ekspres „Moskwa-Warszawa-Berlin-Paryż” szykował się do odjazdu.
W przedziale sypialnym pierwszej klasy (brąz, aksamit, mahoń) siedział ponury młody człowiek w wybrudzonej, podartej na łokciach kremowej marynarce, patrzył tępym wzrokiem przez okno, międlił w ustach cygaro i też puszczał dym, ale w odróżnieniu od parowozu – bez najmniejszego entuzjazmu.
Dwadzieścia sześć lat, a życie się skończyło – myślał odjeżdżający. Wróciłem ledwie przed czterema dniami, pełen nadziei i siły. No a teraz muszę opuścić rodzinne miasto – bezpowrotnie, na zawsze. Oczerniony, ścigany, porzucam służbę i zdradzam ojczyznę. Nie, nie zdradziłem jej, to ojczyzna zdradziła swego wiernego sługę! Piękna to racja stanu, jeśli uczciwego pracownika najpierw zmienia w bezmyślny trybik, a potem w ogóle próbuje zlikwidować. Czytajcie Konfucjusza, panowie strażnicy tronu. Tam jest napisane: szlachetny mąż nie może być niczyim narzędziem.
Читать дальше