Porozmyślał Siergiej Witaljewicz dzień-dwa, napisał listy do swoich byłych przyjaciół - „rozeszły się nasze ścieżki” - i skreślił podanie o przyjęcie do służby pod moim kierownictwem. Teraz jest moją prawą ręką i daleko zajdzie, zobaczy pan. Nawiasem mówiąc, stał się pańskim gorącym stronnikiem. Jakby się w panu zakochał, słowo honoru! Ciągle tylko rozmawia o pańskich sukcesach detektywistycznych. Chwilami wręcz jestem zazdrosny.
Podpułkownik zaśmiał się, najwyraźniej bardzo kontent z tego, że i siebie przedstawił w korzystnym świetle, i przyszłemu przełożonemu zgrabny komplement sprokurował.
Jednak Fandorin, zgodnie ze swoim stałym zwyczajem, nagle zmienił
temat.
- Czy zna p-pan, Iwanie Pietrowiczu, pewną d-damę o imieniu Diana? - spytał.
Burlajew przestał się śmiać, jego twarz jakby skamieniała i częściowo utraciła wyraz szorstkiej, żołnierskiej otwartości - wzrok stał
się czujny, przenikliwy.
- Czy mogę wiedzieć, panie radco, dlaczego interesuje pana ta dama?
- Może pan - odpowiedział obojętnym tonem Fandorin. - Szukam źródła, z którego informacje o naszym planie ochrony trafiły do t-terrorystów. Na razie udało mi się ustalić, że poza Departamentem Policji szczegóły były znane t-tylko panu, Mymikowowi, Zubcowowi, Swierczyńskiemu i jego oficerowi przybocznemu. Pułkownik Swierczyński sugeruje, że o środkach bezpieczeństwa mogła zostać poinformowana współpracownica o pseudonimie agenturalnym „Diana”. Pan ją przecież zna.
Burlajew odpowiedział z niespodziewaną złością.
- Znam. Współpracownica jest bardzo piękna, nie można zaprzeczyć, ale insynuacje Swierczyńskiego są tu nie na miejscu. Typowe szukanie winnego nie tam, gdzie trzeba! Jeśli już ktoś jej coś wygadał, to najszybciej on sam. Kołki mu na głowie ciosze!
- Jak to, Stanisław Filipowicz jest jej kochankiem? - zdumiał się urzędnik do specjalnych poruczeń, z trudem połykając słowo „także”.
- Diabli ich tam wiedzą! - ciągle ze złością ryknął podpułkownik.
- Zresztą jest to nawet bardzo możliwe!
Erast Pietrowicz zbity z pantałyku, nie od razu poukładał myśli.
- Ta Diana jest aż tak czarująca?
- Naprawdę nie wiem! Nigdy nie widziałem jej twarzy. - Piotr Iwanowicz mocno zaakcentował ostatnie słowo, co nadało całemu zdaniu dwuznaczny charakter. Chyba sam to zauważył poniewczasie, gdyż uznał za konieczne wyjaśnić: - Widzi pan, Diana nie pokazuje oblicza nikomu z nas.
Wszystkie spotkania odbywają się w konspiracyjnym mieszkaniu, w półmroku, a ona, ma w dodatku woalkę.
- Coś niesłychanego!
- Odgrywa romantyczną heroinę - skrzywił się Burlajew. - Uważam, że Swierczyński także nie widział jej twarzy. Inne części ciała - być może, ale twarz nasza Diana ukrywa jak turecka odaliska. To niepodlegający dyskusji warunek. Grozi, że w razie najmniejszych prób odkrycia jej incognito zerwie współpracę. Otrzymaliśmy z departamentu specjalne polecenie: nie podejmować w tej kwestii działań. Niech się popisuje, byle tylko dostarczała informacje.
Erast Pietrowicz porównał sposób, w jaki Burlajew i Swierczyński mówili o zagadkowej współpracownicy, i znalazł w intonacji i słowach obu oficerów sztabowych cechy niewątpliwie zbieżne. Wydaje się, że dyrekcja i oddział rywalizowały ze sobą nie tylko na niwie aktywności policyjnej.
- Wie pan co, Piotrze Iwanowiczu - rzekł Fandorin z najpoważniejszą miną. - Zaintrygował mnie pan waszą t-tajemniczą Dianą.
Proszę się z nią skontaktować i przekazać, że życzę sobie natychmiastowego spotkania.
Odpoczynek człowieka ze stali
Siedemset osiemdziesiąt dwa, siedemset osiemdziesiąt trzy, siedemset osiemdziesiąt cztery...
Muskularny, chudy mężczyzna o kamiennej twarzy, spokojnych szarych oczach i zdecydowanej zmarszczce w poprzek czoła leżał na parkiecie podłogi i liczył uderzenia własnego serca. Czynił to nieświadomie, bez udziału myśli, i nie przeszkadzał sobie tym w rozważaniach. Kiedy leżał, uderzenia serca następowały z częstotliwością odpowiadającą dokładnie jednej sekundzie - wielokrotnie to testował.
Dawny, jeszcze z katorgi, nawyk - przysłuchiwać się podczas odpoczynku pracy swojego wewnętrznego silnika - tak głęboko wniknął w naturę mężczyzny, że czasami budził się on pośród nocy, słysząc w myślach czterocyfrową liczbę i rozumiał, że nie przerywał liczenia nawet we śnie.
Taka arytmetyka nie była pozbawiona sensu, ponieważ przyuczała serce do dyscypliny, hartowała wytrzymałość i wolę, a najważniejsze -
pozwalała w ciągu około piętnastu minut (to jest dziewięciuset uderzeń) rozluźnić mięśnie i odzyskać siły nie mniej skutecznie niż podczas trzygodzinnego głębokiego snu. Kiedyś się zdarzyło, że musiał czuwać przez wiele nocy. W katorżniczym akatujskim ostrogu chcieli go zamordować kryminaliści. W dzień bali się napaść, czekali na ciemność - czatowali długo, noc po nocy. Natomiast nawyk leżenia na twardej powierzchni pochodził jeszcze z wczesnego dzieciństwa, kiedy Grin (tak nazywali go towarzysze, jego prawdziwego nazwiska teraz nikt już sobie nie przypominał) ćwiczył się w samodyscyplinie. Odzwyczajał się od wszystkiego, co uznał za luksus, zaliczywszy do tej kategorii szkodliwe lub tylko niekonieczne dla przeżycia przyzwyczajenia.
Zza drzwi dochodził przytłumiony gwar głosów - członkowie Grupy Bojowej ze wzburzeniem omawiali szczegóły zakończonej sukcesem akcji.
Czasami Sniegir zapominał się, podnosząc głos, i wtedy pozostali dwaj na niego burczeli. Myśleli, że Grin śpi. Ale nie spał. Oddychał, liczył
uderzenia serca i myślał o staruszku, który przed śmiercią wczepił się w jego nadgarstek. Skóra wciąż pamiętała dotknięcie suchych, gorących palców. Przeszkadzało mu to odczuwać radość z bezbłędnie wykonanego zadania, a przecież szarooki człowiek nie znał innych uciech oprócz poczucia dobrze spełnionego obowiązku.
Grin wiedział, że jego pseudonim po angielsku znaczy „zielony”, ale swoją barwę postrzegał inaczej. Wszystko na świecie ma jakiś kolor, wszystkie przedmioty, pojęcia, wszyscy ludzie - instynktownie wyczuwał to od wczesnego dzieciństwa, miał taką osobliwość. Na przykład, słowo
„ziemia” było gliniastobrązowe, termin „jabłko” - bladoróżowy, nawet jeśli była to antonówka. Pojęcie „cesarstwo” było bordowe, „ojciec” -
ciemnofiołkowe, „matka” - malinowe. Nawet litery alfabetu miały swoje kolory: „A” -purpurowy, „B” - cytrynowy, „W” - bladożółty. Grin nie próbował dojść, dlaczego dźwięki i sens pojęć, zjawisk lub sam konkretny człowiek mają dla niego takie, a nie inne ubarwienie - po prostu trafiało ono do jego jaźni, a świadomość rzadko się myliła. W każdym razie w ocenie ludzi. Według skali, która od zawsze była częścią jego duszy, każdy kolor miał jeszcze swoje dodatkowe, sekretne znaczenie. Niebieski oznaczał wątpliwość i niepewność, biały - radość, czerwony - żal. Dlatego rosyjska flaga narodowa wydawała się mu ekstrawagancka: znajdują się tam równocześnie żal i radość, przy czym obie jakieś takie niepewne. Jeśli nowy znajomy miał niebieskawą aurę, Grin nie okazywał mu z miejsca braku zaufania, ale przyglądał się, obserwował takiego człowieka ze specjalną uwagą. I jeszcze jedno: ze wszystkiego, co istnieje, jedynie ludzie posiadają właściwość metamorfozy barwy - wraz z upływem czasu mogą zmieniać swój kolor - zależy to od ich postępków, wpływu otoczenia czy wieku.
Grin kiedyś był lazurowy - subtelny, ciepły, nieokreślony. Potem, kiedy zdecydował się zmienić, lazur zaczął znikać, z wolna wypierany przez surową, jasnopopielatą szarość. Z czasem niebieskie tony odeszły gdzieś w głąb, stały się ledwie odcieniami, a Grin był już jasnoszary.
Читать дальше