Pchnąwszy niepokaźne drzwi, Fandorin znalazł się w ciemnym przedpokoju o niskim, popękanym suficie. Skinął milkliwemu osobnikowi w cywilu (ten odpowiedział uniżonym ukłonem) i nie zatrzymując się, wszedł
po starych krętych schodach na pierwsze piętro. Smoljaninow, przytrzymując szablę, z łoskotem postępował za nim.
Na górze wyglądało całkiem inaczej. Szeroki, jasny korytarz wyłożony był chodnikiem. Zza obitych skórą drzwi dobiegał pracowity stuk maszyn do pisania, na ścianach wisiały stylowe grawiury z widokami starej Moskwy.
Porucznik żandarmerii, widać, znalazł się na wrogim terytorium po raz pierwszy, bo rozglądał się dookoła z nieskrywanym zaintrygowaniem.
- Niech pan tu posiedzi. - Erast Pietrowicz wskazał mu rząd krzeseł, a sam wszedł do gabinetu naczelnika.
- Rad pana widzę w dobrym zdrowiu! - Podpułkownik wyszedł zza biurka i z przesadnym ożywieniem uścisnął gościowi rękę, choć rozstali się jakieś dwie godziny temu i podówczas stan zdrowia radcy stanu nie dawał najmniejszych podstaw do niepokoju.
Fandorin uznał, że podpułkownik wciąż czuje się głupio z powodu niedawnego niefortunnego aresztowania. Ponieważ wszystkie konieczne przeprosiny zostały wygłoszone - w sposób jak najbardziej elokwentny i wyszukany - jeszcze na dworcu, radca, uznając temat za wyczerpany, nie chciał wracać do tego przykrego epizodu i od razu przeszedł do sedna sprawy.
- Piotrze Iwanowiczu, wczoraj zdał mi pan raport o środkach bezpieczeństwa przedsięwziętych na czas wizyty generała-adiutanta Chrapowa. Pańskie propozycje zaakceptowałem. O ile pamiętam, oddelegował
pan dwunastu filerów do ochrony spotkania na dworcu, czterech, przebranych za fiakrów, miało zapewniać eskortę na ulicach i jeszcze dwie siedmioosobowe brygady wyznaczono do patrolowania okolic pałacyku na Worobjowych Górach.
- Dokładnie tak. - Burlajew potwierdził ostrożnie, jakby oczekując podstępu.
- Czy waszych szpicli powiadomiono, jaka persona p-przybywa?
- Wiedzieli o tym tylko dowódcy każdej z brygad, w sumie czterech ludzi, wyjątkowo pewnych.
- T-tak. - Radca stanu założył nogę na nogę, rzucił cylinder i rękawiczki na sąsiednie krzesło i rzekł niedbale: - Mam nadzieję, że nie zapomniał pan powiadomić tych cz-czterech, że ogólne kierownictwo ochrony zostało powierzone mnie?
Podpułkownik rozłożył ręce.
- Nie, Eraście Pietrowiczu. Nie uznałem tego za konieczne. A co, należało? Przepraszam.
- Znaczy, że oprócz pana nikt w całym oddziale nie wiedział, że to mnie polecono przywitać generała? - Fandorin raptownie wychylił się do przodu.
- Wiedzieli o tym tylko moi najbliżsi pomocnicy - asesor kolegialny Mylnikow i starszy urzędnik Zubcow, poza tym nikt więcej. W
naszej instytucji przyjęte jest nie mówić rzeczy zbędnych. Mylnikow, jak pan wie, kieruje służbą tajniaków, przed nim nie można było tego ukrywać.
A Siergiej Witaljewicz Zubcow to najbystrzejszy z moich pracowników.
Notabene, swego czasu to właśnie on opracował schemat „ochrona Pe-eN-De”.
To, można powiedzieć, jego chluba zawodowa.
- Czego ochrona? Czego? - zdziwił się Erast Pietrowicz.
- Pe-eN-De. „Powitanie Najwyższych Dostojników”. Taka terminologia służbowa. Prowadzimy tajne obserwacje według rangi określanej liczbą oddelegowanych agentów. „Śledztwo drugiej rangi”,
„aresztowanie trzeciej rangi” i tak dalej. „Powitanie pierwszej rangi”
oznacza, że należy zabezpieczyć spotkanie najwyższych dostojników. Tak na przykład dwa tygodnie temu przyjechał austriacki następca tronu, książę Franciszek Ferdynand. Skierowano trzydziestu szpicli - dwunastu na dworzec, czterech dyżurowało w wolantach i dwie siedmioosobowe ekipy patrolowały teren wokół rezydencji. A „najwyższa ranga” dotyczy personalnie tylko jego cesarskiej mości. Wtedy pracują wszyscy agenci -
sześćdziesięciu, a z Petersburga przybywa jeszcze lotna brygada, nie licząc ochrany z dworca, żandarmerii i pozostałych.
- Mylnikowa znam - rzekł w zamyśleniu radca. - Jewstratij Pawłowicz, jeśli dobrze pamiętam? Widziałem go podczas akcji, chwacki.
Czy on nie pochodzi z nizin?
- Tak, awansował ze zwykłego stójkowego. Niezbyt wykształcony, ale zmyślny, rzutki, wszystko chwyta w lot. Wywiadowcy patrzą na niego jak na Boga, a on też ich nie da skrzywdzić. Złoty człowiek, jestem z niego bardzo kontent.
- Złoty? - spytał z powątpiewaniem Fandorin. - A do mnie d-dochodziły słuchy, jakoby Mylnikow nie miał czystych rąk. Żyje nad stan.
Przypominam sobie, że nawet prowadzono dochodzenie wewnętrzne w sprawie defraudacji służbowych pieniędzy.
Burlajew zniżył głos.
- Szanowny Eraście Pietrowiczu, do kompetencji Mylnikowa należy rozporządzanie znacznymi środkami zachęty dla szpicli. Jak dysponuje tymi pieniędzmi - nie moje zmartwienie. Żądam jedynie, żeby jego służba pracowała bez zarzutu, a to mi Jewstratij Pawłowicz zapewnia. Czego więcej trzeba?
Urzędnik do specjalnych poruczeń rozważył to, co właśnie usłyszał. Widać nie znalazł w tym niczego, czemu mógłby się sprzeciwić.
- Dobrze, niech tak będzie. A co to za człowiek ten Zubcow?
Prawie wcale go nie znam. To znaczy widziałem go, rzecz jasna, ale nigdy z nim nie pracowałem. Czy dobrze pamiętam, że był k-kiedyś rewolucjonistą?
- Właśnie tak. - Naczelnik ochrany z wyraźną błogością rozpoczął
niezbyt składną opowieść. - Ta historia to mój wielki sukces. Osobiście aresztowałem Siergieja Witaljewicza, jeszcze kiedy był studentem. Długo musiałem się z nim męczyć - z początku zachowywał się jak prawdziwy wilczek. Nawet w karcerze, o chlebie i wodzie, u mnie posiedział.
Próbowałem zmiękczyć go wrzaskiem, straszyłem katorgą. Zdobyłem go jednak nie strachem, lecz perswazją. Patrzę: chłopak jest wnikliwy; tacy, z racji przymiotów swego umysłu, nie są skłonni do terroru czy innych form przemocy. Bomba i rewolwer - przecież to dla tępaków; tych, którym brak wyobraźni; tych, którzy walą głową o mur. A mój Siergiej Witaljewicz, widzę, lubi podyskutować o parlamentaryzmie, o sojuszu zdrowo myślących patriotów, itepe. Przesłuchiwać go było wielką przyjemnością. Nieraz, nie wiem, czy pan uwierzy, do białego rana siedzieliśmy w prewencyjnym.
Zauważyłem, że o swoich towarzyszach z kółka mówił krytycznie, dostrzegał
ciasnotę ich poglądów i płynącą z tego beznadziejność. Szukał
rozwiązania: jak uzdrowić niesprawiedliwość społeczną, nie rozwalając przy tym kraju dynamitem w drobny mak. Bardzo mi się to spodobało.
Wystarałem się o umorzenie jego sprawy. Koledzy, rzecz jasna, zaczęli niesłusznie podejrzewać go o zdradę, odwrócili się od niego. A przecież ich nie zdradził. Właściwie pozostał mu tylko jeden przyjaciel - ja.
Spotykaliśmy się, rozmawialiśmy o wszystkim i o niczym. Opowiadałem mu to, co mogłem - o swojej pracy, o małych i wszelkich problemach. I co pan myśli? W ferworze dyskusji Siergiej Witaljewicz zaczął mi doradzać - jak lepiej rozmawiać z młodzieżą, jak odróżniać propagatorów od terrorystów, co należy przeczytać z rewolucyjnej literatury, i tak dalej. Rady były wyjątkowo cenne. Kiedyś, przy kieliszku koniaku, mówię do niego:
„Siergieju Witaljewiczu, druhu mój, przywiązałem się do pana w ciągu tych miesięcy i ciężko mi patrzeć, jak pan się miota między dwiema prawdami.
Czy ja nie rozumiem, że pańscy nihiliści mają także swoją prawdę? Ale przecież przed panem drzwi są tam teraz zamknięte. W takim razie - mówię
- niech się pan przyłączy do naszej prawdy, ona, dalibóg, jest bardziej solidna. Widzę, że pan jest prawdziwym patriotą ziemi rosyjskiej, nie ma pan nic wspólnego z żadnymi internacjonałami. A ja jestem patriotą nie mniejszym niż pan, zacznijmy wspólnie pomagać Rosji”. No i co?
Читать дальше