Jak damasceńska stal - tak samo twardy, giętki, zimny i odporny na rdzę.
Transformacja rozpoczęła się, kiedy miał szesnaście lat.
Wcześniej był najzwyklejszym gimnazjalistą - rysował akwarelami pejzaże, deklamował wiersze Niekrasowa i Lermontowa, zakochiwał się. Oczywiście już wtedy wyróżniał się wśród rówieśników - choćby tylko tym, że wszyscy pozostali byli Rosjanami, a on nie. W klasie go nie prześladowano, nie przezywano Żydem, ponieważ wyczuwano w przyszłym człowieku ze stali koncentrację i cichą, nierzucającą się w oczy siłę. Przyjaciół jednakowoż nie miał, i nie mógł mieć. Inni uczniowie gimnazjum chodzili na wagary, w ramach protestów opuszczali niektóre lekcje i spisywali ze ściągawek, a Grin musiał uczyć się na same piątki i zachowywać jak najprzykładniej, ponieważ w przeciwnym razie zostałby skreślony z listy uczniów, a tego ojciec by nie przeżył.
Lazurowy młodzian najprawdopodobniej ukończyłby wzorowo gimnazjum i stał się najpierw studentem uniwersytetu, a potem lekarzem lub - kto wie - artystą, gdyby nagle generał-gubernator Czirkow nie doszedł do wniosku, że w mieście rozpleniło się zbyt wielu żydów, i nie kazał
odesłać z powrotem nieposiadających zezwolenia na kwaterunek aptekarzy, dentystów i handlarzy. Ojciec Grina był aptekarzem i w rezultacie rozporządzenia Czirkowa znalazł się razem z rodziną w malutkim miasteczku na południu, skąd wyjechał przed wielu laty, żeby zdobyć nobilitujący zawód.
Charakter Grin miał taki, że na każdą złośliwą, tępą niesprawiedliwość reagował szczerym niezrozumieniem, które przechodząc przez stadium ostrego fizycznego cierpienia i palącego gniewu, przeistaczało się w nieokiełznane pragnienie odwetu. Dokuczliwych, niepojętych krzywd było wokół tak wiele... Już wcześniej chęć zemsty nieraz męczyła podrostka, lecz potrafił udawać przed sobą, że są rzeczy ważniejsze; starał się więc nie zawieść nadziei ojca, opanować pożyteczne rzemiosło, zrozumieć i odkryć w sobie to, co człowiek może dać światu.
Ale teraz, kiedy dosięgła go głupia złośliwość i jak groźnie dysząca lokomotywa zmiotła z nasypu, dalsze sprzeciwianie się głosowi natury, żądającemu działania, stało się już niemożliwe.
Przez cały ten rok Grina pozostawiono samemu sobie. Sądzono, że przygotowuje się eksternistycznie do końcowych egzaminów gimnazjalnych.
Rzeczywiście podówczas dużo czytał - Gibbona, Locke’a, Milla, Guizota.
Chciał zrozumieć, dlaczego ludzie dręczą siebie nawzajem, skąd bierze się niesprawiedliwość i jak jej uniknąć. Nie znalazł w książkach bezpośredniej odpowiedzi, ale, jeśli dobrze się zastanowić, można ją było wyczytać między wierszami.
Żeby społeczeństwo nie zgniło, nie porosło pleśnią, co jakiś czas potrzebuje wstrząsu, któremu na imię - rewolucja. Przodujące narody to te, które już przeszły tę bolesną, ale konieczną operację. Im wcześniej, tym lepiej. Klasa, zbyt długo znajdująca się na szczycie hierarchii, martwieje jak zrogowaciała skóra. Zatykają się pory kraju, w społeczeństwie narasta marazm, prowadzący do bezmyślności i upadku.
Państwo murszeje jak dawno nieremontowany dom. Jeśli proces rozpadu zaszedł zbyt daleko, nie ma sensu podpierać i łatać walącego się budynku.
Trzeba go spalić, a na pogorzelisku wznieść nowe siedlisko, mocne i jasne. Ponieważ pożary same z siebie nie wybuchają, potrzebni są ludzie, którzy zechcą odegrać rolę zapałki i wzniecić wielki ogień. Na samą myśl o tym zatykało mu dech w piersi. Grin zgadzał się na rolę takiej zapałki, gotów był spłonąć, ale rozumiał też, że same chęci to jeszcze za mało.
Potrzebna była stalowa wola, siła herosa, nieskalana czystość.
Żelazną wolę miał od urodzenia, musiał ją tylko wzmocnić. Opracował zatem dla siebie kurs zwalczania własnych słabości - swoich głównych wrogów.
Lęk wysokości: nocą godzinami spacerował - w przód i w tył - po balustradzie mostu kolejowego, zmuszając się do nieodwracania wzroku od czarnej, oleistej wody.
Obrzydzenie: łowił w lesie żmije i uparcie się wpatrywał we wstrętną, syczącą paszczę, aż sprężysty, plamisty bicz wściekle owijał
się wokół jego gołej ręki.
Nieśmiałość: jeździł do powiatowego miasteczka na jarmarki i śpiewał tam przy muzyce z katarynki, a słuchacze pokładali się ze śmiechu, bo ponury Żydek nie miał ani głosu, ani słuchu.
Trudniej przyszło mu nabyć wielkiej siły fizycznej. Od dziecka miał dobre zdrowie, ale był niezgrabny i drobnej budowy. Tydzień po tygodniu, miesiąc po miesiącu zmuszał się do wysiłku po dziesięć, dwanaście, czternaście godzin dziennie. Ćwiczył według własnej metody, dzieląc mięśnie na potrzebne i zbędne. Na niepotrzebne nie tracił czasu.
Rozpoczął od treningu palców i kontynuował go, aż nauczył się bez problemu zginać między kciukiem i palcem wskazującym nie tylko piątaki, ale nawet trzykopiejkówki. Potem zajął się pięściami - uderzał nimi w calową deskę, rozbijając stawy do krwi, mazał rany jodyną i znowu walił w deskę, dopóki pięści nie obrosły w odciski, a deska nie zaczęła pękać już od pierwszego uderzenia. Kiedy przyszła pora na barki, najął się do młyna, gdzie nosił czteropudowe worki. Brzuch i plecy rozwijał za pomocą gimnastyki francuskiej. Nogi - wykorzystując rower, przy czym zawsze jechał tylko pod górę, a z góry schodził, niosąc rower na plecach.
Najtrudniej było utrzymać czystość moralną.
Grin szybko się oduczył wygód i dogadzania podniebieniu, chociaż matka płakała, kiedy morzył się głodem lub gdy w październikową deszczową noc szedł spać na kryty blachą dach. Jednak odmówić sobie uciech fizycznych w żaden sposób nie potrafił. Nie pomagały ani głodówki, ani stukrotne podciąganie się na patentowanym angielskim drążku. Wreszcie kiedyś zdecydował się wybić klin klinem - wzbudzić w sobie obrzydzenie do życia płciowego. Pojechał do miasteczka i wynajął na dworcu najbardziej nikczemną z wszystkich dziwek. Nie podziałało, odczuł jeszcze większe pożądanie.
Wyszło na to, że pozostaje mu tylko liczyć na siłę woli.
Przez rok i cztery miesiące Grin wystrugiwał z siebie zapałkę.
Jeszcze nie zdecydował, gdzie jest pudełko, o które będzie sądzone mu się otrzeć, ale już wiedział, że bez krwi się nie obejdzie, i przygotował się do tego gruntownie. Nauczył się strzelać do celu bez pudła. Z dwunastu kroków trafiał w maleńki melon nożem, który błyskawicznie wyciągał zza pasa. Przestudiował podręczniki do chemii i przygotował mieszaninę wybuchową podług własnej receptury.
Z drżeniem serca śledził niesłychane polowanie, które zdecydowani aktywiści Narodnej Woli urządzili na samego cara. Samodzierżawca unikał
ich zasadzek, chroniła go jakaś tajemnicza siła, raz po raz zsyłając mu cudowny ratunek.
Grin czekał. Zaczynał się domyślać, cóż to za cudowna siła, lecz na razie bał się jeszcze uwierzyć w takie niewiarygodne szczęście. Czyżby historia wybrała sobie właśnie jego, Grigorija Grynberga? W końcu był
tylko chłopaczkiem, jednym z setek albo nawet i tysięcy dokładnie takich samych junaków, marzących o krótkim życiu płonącej zapałki. Oczekiwanie zakończyło się pewnego marcowego dnia, kiedy zastygła rzeka zatrzeszczała i pokryła się garbami, zwiastującymi rychłe zejście kry.
Pomylił się. Historia wybrała nie jego, lecz innego chłopaczka, o kilka lat starszego. Rzucił bombę, posiekał imperatorowi nogi, a sobie pierś.
Przed śmiercią na chwilę odzyskał zmysły, na pytanie o nazwisko odpowiedział: „Nie znam” - i odszedł, obsypywany przekleństwami przez współczesnych, lecz zasłużywszy na wieczną wdzięczność potomnych.
Читать дальше