Wróć!
Woźnica z miną skazańca przydreptał z powrotem ku saniom, ale łupu zza policzka na razie nie wyjmował, miał jeszcze nadzieję.
- M-m-m, mymym, mamy mymy mummum mummy mumy, mo mamomu mumy -
wymuczał z wyrzutem, co oznaczało: „Grzech, panie, takie żarty sobie z ludzi stroić, choć na wódkę dajcie”.
- Cz-czekaj, jeszcze się zamienimy - zaproponował słaby na umyśle. - Twoją burkę i rękawice na moją szubę. I czapkę też zdejmuj.
Włożył niechlujny barani kożuch, uszankę z owczej skóry, a dryndziarzowi rzucił bobrowe futro z sukiennym wierzchem, a na głowę nasadził krzywo zamszowy cylinder. Potem warknął:
- Koniec. Żeby tu więcej n-noga twoja nie postała!
Dryndziarz podwinął poły za długiej na niego szuby i pognał przez bulwar na drugą stronę, tupiąc łatanymi walonkami, aż łańcuch złotą nitką kołysał się mu przy uchu.
Fandorin usadowił się w saniach, pocmokał na konia, żeby się nie denerwował, i zaczął czekać.
Pięć minut później z podwórza domu oberpolicmajstra zajechał na podjazd kryty ekwipaż. Pojawił się Pożarski z bukietem herbacianych róż i wskoczył do karety, która natychmiast ruszyła. Jej śladem pojechały sanie, w których siedzieli dwaj mężczyźni, od dawna już znani Erastowi Pietrowiczowi.
Radca stanu chwilę odczekał, po czym zawadiacko gwizdnął.
- Nno, leniwa! Wio! - huknął.
I ruda kobyła wstrząsnęła wyczesaną grzywą, zadzwoniła dzwoneczkami i zastukała kopytami po bruku.
Pojechali, jak się później okazało, na Dworzec Nikołajewski.
Tam Pożarski wyskoczył z karety, poprawił bukiet i lekko przeskakując stopnie, wbiegł na dworcowe schody. Ochrona poszła jego śladem, utrzymując zwykły dystans.
Wtedy domniemany dryndziarz wylazł z sań. Niby spacerując, zbliżył się do powozu i pochylił się, by podnieść upuszczoną rękawicę.
Nie od razu się wyprostował - spode łba rozejrzał się dokoła i nagle bardzo silnym, lecz prawie niewidocznym z powodu wielkiej prędkości ciosem pięści przełamał wzmocniony resor. Kareta zadrżała, trochę się przekrzywiła. Woźnica, zaniepokojony, spojrzał z kozła, ale niczego podejrzanego nie zauważył, jako że Fandorin już się wyprostował i patrzył
w inną stronę.
Później, kiedy znów siedział w swoich saniach, kilkakrotnie odmawiał pasażerom z petersburskiego pociągu, chociaż jedna z propozycji była wyjątkowo korzystna: na Sokolniki za rubel z ćwiartką.
Pożarski wrócił nie sam, lecz z całkiem ładną młodą damą. Ukryła twarz w różach i zanosiła się szczęśliwym śmiechem. I książę był nie taki jak zazwyczaj - jego oblicze rozjaśniały beztroska i życzliwość.
Pięknotka objęła go wolną ręką za szyję i pocałowała w usta, i to tak namiętnie, że Glebowi Gieorgijewiczowi zjechała na bok czapka z kuny.
Fandorin mimo woli pokiwał głową, zadziwiony tymi nieoczekiwanymi przejawami ludzkiej natury. Kto by pomyślał, że petersburski pożeracz drapieżników, zarozumialec, zdolny jest do tak romantycznego zachowania?
Ale co z tym ma wspólnego GB?
Wystarczyło, że książę wsadził swoją towarzyszkę do powozu, by ten zupełnie osiadł na prawym boku i stało się jasne, że jechać nim nijak się nie da.
Wtedy Erast Pietrowicz naciągnął czapkę niżej, nad same oczy, podniósł kołnierz i gromko strzelając z bata, podjechał wprost do miejsca zdarzenia.
- A tu saneczki lekkie, włodzimierskie! - zaryczał radca stanu falsetem, niemającym nic wspólnego z jego zwykłym głosem. - Siadajcież, wasza wielmożność, odwiozę pana z mamzelą, dokąd pan rozkażesz, i wezmę niedrogo: rubelka i jeszcze pół, no i ćwiartkę na herbatkę z cukrem!
Pożarski spojrzał zezem na zuchwalca, potem na wykrzywiony faeton.
- Odwieziesz panienkę na plac Łubianki - polecił. - A ja -
zwrócił się do przyjezdnej - siądę ze swoimi abrekami i udam się na Twerską. Czekam na wiadomości.
Moszcząc się w saniach i nakrywając kolana niedźwiedzią skórą, piękność rzekła po francusku:
- Tylko błagam, kochany, żadnych policyjnych sztuczek, żadnego śledzenia. On z pewnością wyczuje.
- Obrażasz mnie, Julio - odpowiedział Pożarski w tym samym języku. - Czy kiedykolwiek cię zawiodłem?
Erast Pietrowicz szarpnął wodze i pogonił kobyłę po Kałanczowce w stronę Sadowo-Spasskiej.
Panna najwyraźniej była w świetnym humorze: najpierw pomrukiwała jakąś piosenkę bez słów, potem cichutko zaśpiewała o czerwonym sarafanie.
Głosik miała słaby, ale melodyjny.
- Łubianka, panienko - oznajmił Fandorin. - Dalej dokąd?
Pokręciła główką na wszystkie strony, z westchnieniem szepnęła do siebie: „Jaki on nieznośny z tą swoją konspiracją!”, i rozkazała:
- Ty, wiesz co, powoź mnie tutaj dookoła.
Radca stanu chrząknął i pojechał po obwodzie placu, wokół
pokrytej lodem fontanny i postoju fiakrów.
Kiedy wykonywał czwartą rundę, z trotuaru wybiegł jakiś mężczyzna w czarnym palcie i lekko wskoczył do sań.
- Ja ci tu skoczę, bandyto! - wrzasnął dryndziarz i zamachnął się na żebraka batem.
Pasażerem okazał się nie kto inny, tylko sam pan Grin we własnej osobie. Tylko dokleił sobie jasne wąsy i włożył okulary.
- To mój przyjaciel - wyjaśniła piękna panienka. - Właśnie na niego czekałam. Dokąd jedziemy, Grinczyk?
Nowy pasażer rzucił:
- Jedź przez plac Teatralny. Potem powiem.
- Co się stało? - spytała „śpiewaczka”. - Co to znaczy „pilna sprawa”? Wszystko rzuciłam, aby stanąć przed tobą, uczennica przed swoim maestro. A może po prostu się stęskniłeś? - W jej glosie zabrzmiała figlarność.
- Dojedziemy, to ci powiem - powiedział specjalny pasażer, jawnie nie w nastroju do konwersacji.
Toteż dalej pojechali w milczeniu.
Pasażerowie wysiedli na Prieczystience, obok siedziby hrabiów Dobrzyńskich, ale zamiast skierować się do bramy, weszli na ganek dobudowanej do pałacu oficynki.
Erast Pietrowicz wyszedł podciągnąć popręg i widział, że drzwi otworzyła młoda kobieta o bladej, surowej twarzy i gładko uczesanych, spiętych w kok włosach.
Każdą następną czynność radca stanu wykonywał błyskawicznie i bez najmniejszego wahania, jakby działał nie w natchnieniu, tylko realizował
zupełnie nieskomplikowany, kapitalnie przygotowany plan.
Odjechał na pięćdziesiąt kroków, przywiązał sanie do słupa, zrzucił kożuch i czapkę do sań, wsunął szpadkę pod kozioł, a sam szybko wrócił do ogrodzenia. Odczekał, aż ulica, i tak niezbyt ludna, zupełnie opustoszeje, zwinnie wdrapał się po kracie i zeskoczył na ziemię po drugiej stronie.
Szybko przebiegł przez podwórze do przybudówki i znalazł się dokładnie pod oknem z otwartym lufcikiem. Postał chwilę bez ruchu, podsłuchując.
Potem bez widocznego wysiłku wdrapał się na parapet i przecisnął
przez mały prostokątny otwór, co bez wątpienia wymagało wirtuozowskiej giętkości człowieka-gumy.
Najtrudniej było zejść na podłogę, nie czyniąc żadnego hałasu, jednak radcy i to się udało. Zobaczył, że znajduje się w kuchni, ciasnej, ale czyściutkiej i dobrze ogrzanej. Znowu przydało mu się czujne ucho, ponieważ gdzieś z głębi oficyny niosły się głosy. Określiwszy kierunek pochodzenia dźwięku, Erast Pietrowicz wyjął z kabury na pasie swojego gerstala-bayarda i na palcach ruszył korytarzem.
*
Drugi raz tego samego dnia Erast Pietrowicz podglądał i podsłuchiwał. Też przez na pół otwarte drzwi, tyle że teraz nie odczuwał
ani konfuzji, ani zażenowania, jedynie myśliwski zapał i przedsmak nadchodzącej, radosnej chwili. Nie wszystko serdecznemu przyjacielowi Glebowi pójdzie jak po maśle. Za to uda się Fandorinowi - być może nie tylko karty umie odgadywać!
Читать дальше