– Zaraz tam będę – powiedziałam. – Przygotuj papiery. Wezmę przy okazji numer Mason.
Chwyciłam torebkę i krzyknęłam do Reksa, że niedługo wracam. Ruszyłam korytarzem, zbiegłam ze schodów i wpadłam w holu na Joyce.
– Słyszałam od ludzi, że cały ranek jeździłaś i pytałaś o DeChoocha – powiedziała. – DeChooch jest teraz mój. Więc się wyłącz.
– Pewnie.
– I chcę dokumenty.
– Zgubiłam.
– Suka – rzuciła nienawistnie Joyce.
– Gówniara.
– Grubas.
– Paskuda.
Joyce obróciła się na pięcie i wypadła z budynku. Życzyłam jej na odchodnym liszaja.
W biurze panował spokój, kiedy tam dotarłam. Lula spała na kanapie. Connie miała już numer telefonu Mary Maggie i pozwolenie zatrzymania Melvina.
– Nikt nie odbiera u niego w domu – wyjaśniła Connie. – Zadzwonił do pracy, że jest chory. Siedzi pewnie pod łóżkiem i ma nadzieję, że to tylko zły sen.
Schowałam dokumenty do torby i zadzwoniłam z telefonu Connie do Mary Maggie.
– Jestem gotowa dobić targu z Eddiem – oświadczyłam, kiedy Mason podniosła słuchawkę. – Kłopot w tym, że nie wiem, jak się z nim skontaktować. Przyszło mi do głowy, że skoro jeździ twoim wozem, to może zechce zadzwonić… powiedzieć na przykład, że z samochodem wszystko w porządku.
– Co to za interes?
– Mam coś, czego Eddie szuka, i chcę to wymienić na Księżyca.
– Księżyca?
– Eddie zrozumie.
– Okay – powiedziała Mason. – Jak zadzwoni, to mu przekażę, ale nie ma gwarancji, że się odezwie.
– Jasne. Mówię tak na wszelki wypadek, gdyby się zgłosił.
Lula otworzyła jedno oko.
– Oho, znów małe kłamstewka?
– Jestem przynętą – wyjaśniłam.
– Bez jaj.
– Czego szuka DeChooch? – chciała wiedzieć Connie.
– Nie wiem – odparłam. – Na tym między innymi polega problem.
Ludzie zwykle wyprowadzają się z Burg, kiedy się rozwodzą. Melvin stanowił jeden z wyjątków. Myślę, że był zbyt wyczerpany i przybity, żeby szukać sobie jakiegokolwiek miejsca.
Zaparkowałam przed domem Seliga i poszłam na tyły, pod garaż. Była to rudera na dwa wozy, a nad nią wznosiła się rudera dla jednego człowieka. Wspięłam się na schody i zapukałam. Cisza. Zapukałam mocniej, przyłożyłam ucho do pokancerowanego drewna i zaczęłam nasłuchiwać. Ktoś się w środku poruszył.
– Hej, Melvin! – krzyknęłam. – Otwórz.
– Odejdź – powiedział przez drzwi. – Nie czuję się dobrze. Odejdź.
– Tu Stephanie Plum – wyjaśniłam. – Muszę z tobą pogadać.
Drzwi się otworzyły i z mieszkania wyjrzał Melvin. Włosy miał w nieładzie, oczy podkrążone.
– Miałeś pojawić się dziś rano w sądzie – przypomniałam mu.
– Nie mogłem pójść. Źle się czuję.
– Trzeba było zadzwonić do Vinniego.
– Ojej. Nie pomyślałem o tym.
Pociągnęłam nosem.
– Piłeś.
Zaczął kołysać się na piętach, a twarz ożywił mu głupawy uśmiech.
– Nie.
– Cuchniesz jak diabli.
– Wiśniówka. Ktoś mi dał na Gwiazdkę.
O rany. Nie mogłam zaprowadzić go w takim stanie do sądu.
– Posłuchaj, Melvin, musisz wytrzeźwieć.
– Wszystko ze mną w porządku. Tyle że nie czuję stóp. – Spojrzał w dół. – A jeszcze minutę temu czułem.
Wyprowadziłam go z mieszkania, zamknęłam drzwi i ruszyłam przodem po rozchwianych schodach, żeby nie zwalił się i nie skręcił sobie karku. Następnie wcisnęłam go do mojej hondy i przypięłam pasami. Zawisł podtrzymywany za ramię, usta miał otwarte, oczy szkliste. Zawiozłam go do moich rodziców i wprowadziłam do środka, częściowo wlokąc.
– Mamy towarzystwo, jak miło – oświadczyła babcia Mazurowa, pomagając mi zaciągnąć Melvina do kuchni.
Matka prasowała i nuciła coś absolutnie pozbawionego melodii.
– Nigdy nie słyszałam, żeby tak śpiewała – zauważyłam.
– Trwa to już cały dzień – wyjaśniła babka. – Zaczynam się martwić. W dodatku prasuje od godziny tę samą koszulę.
Posadziłam Melvina przy stole, dałam mu trochę kawy i zrobiłam kanapkę.
– Mamo? – spytałam. – Wszystko w porządku?
– Tak, oczywiście. Prasuję, kochanie.
Melvin przewrócił oczami w stronę babki.
– Wiesz, co zrobiłem? Oddałem urrrynę na tort weselny mojej byłej. Obsikałem cały lukier. Na oczach wszystkich.
– Mogło być gorzej – zauważyła babka. – Mogłeś zrobić kupę na parkiet.
– Wiesz, co się dzieje, jak się sika na lukier? Niszczy się. Cały zaczyna ściekać.
– A co z figurkami pana i panny młodej na samej górze? – zainteresowała się baka. – Też je obsikałeś?
Melvin pokręcił głową.
– Nie sięgnąłem. Załatwiłem tylko dolną warstwę. – Położył głowę na stole. – Nie mogę uwierzyć, że tak się ośmieszyłem.
– Może gdybyś poćwiczył, wówczas następnym razem dosięgnąłbyś samego szczytu – pocieszyła go babka.
– Nigdy nie pójdę na żadne wesele – oświadczył Melvin. – Wolałbym umrzeć. Może powinienem się zabić.
Do kuchni weszła Valerie, niosąc kosz z brudną bielizną.
– Co się dzieje? – spytała.
– Nasikałem na tort – odparł Melvin. – Byłem zalany w trupa.
A potem zasnął z twarzą w kanapce.
– Nie mogę aresztować go w takim stanie – oświadczyłam.
– Niech się prześpi na kanapie – zaproponowała matka, odstawiając żelazko. – Niech każdy chwyci za inną część ciała i jakoś go zaniesiemy.
Ziggy i Benny czekali na parkingu, kiedy dotarłam do domu.
– Słyszeliśmy, że chcesz dobić targu – poinformował mnie Ziggy.
– Zgadza się. Macie Księżyca?
– Niezupełnie.
– No to nici z interesu.
– Przeszukaliśmy twoje mieszkanie i nie znaleźliśmy tego – wyznał Ziggy.
– Bo jest gdzie indziej – odparłam.
– Gdzie?
– Nie powiem, dopóki nie zobaczę Księżyca.
– Moglibyśmy poważnie cię uszkodzić – ostrzegł Ziggy. – Zmusić cię do mówienia.
– Mojej przyszłej teściowej bardzo by się to nie spodobało.
– Wiesz, co myślę? Że kłamiesz. Że wcale tego nie masz.
Wzruszyłam ramionami i ruszyłam w stronę drzwi wejściowych.
– Dajcie znać, jak odszukacie Księżyca, a zrobimy interes.
Od kiedy wykonuję tę pracę, włamują się do mnie ludzie. Kupuję najlepsze zamki i nie pomaga. Każdy sobie wchodzi. A najgorsze jest to, że zaczynam się do tego przyzwyczajać.
Benny i Ziggy nie tylko pozostawili wszystko tak, jak zastali… nawet poprawili ogólny wygląd. Pozmywali naczynia i wytarli szafki. Kuchnia prezentowała się wyjątkowo schludnie.
Zadzwonił telefon. Był to Eddie DeChooch.
– Rozumiem, że to masz.
– Tak.
– W dobrym stanie?
– Tak.
– Przyślę kogoś, żeby to odebrał.
– Zaczekaj. Powoli. Co z Księżycem? Interes polega na tym, że jestem gotowa wymienić to na Księżyca.
DeChooch parsknął pogardliwie.
– Księżyc. Nie rozumiem, dlaczego cię w ogóle obchodzi ten frajer. Księżyc nie ma nic do tego interesu. Dam ci forsę.
– Nie chcę forsy.
– Każdy chce. A gdybym cię porwał i zmusił torturami, żebyś to oddała? Co ty na to?
– Moja przyszła teściowa przeniknie cię okiem.
– Stara pani Morelli to wariatka. Nie wierzę w te bzdury.
DeChooch odłożył słuchawkę.
Mój plan z przynętą zaczynał przynosić efekty, ale jeśli chodzi o Księżyca, nie robiłam żadnych postępów. W gardle utkwiła mi wielka gula smutku. Bałam się. Nikt jakoś nie miał ochoty go przehandlować. Nie chciałam, by Księżyc albo Dougie byli martwi. Co gorsza, nie chciałam być jak Valerie, czyli siedzieć przy stole i zanosić się bezgłośnym płaczem z otwartą gębą.
Читать дальше