Cholera! Nie było Księżyca. Do diabła, do diabła, do diabła.
Pobiegłam do drzwi. Były zamknięte. Łańcuch wisiał luźno. Otworzyłam je i wyjrzałam. Żywej duszy na korytarzu. Zerknęłam przez okno w salonie i spenetrowałam parking. Ani śladu Księżyca. Ani śladu podejrzanych typów czy samochodów. Zadzwoniłam pod domowy numer Księżyca. Nikt nie podniósł słuchawki. Nabazgrałam na kartce, że niedługo wrócę i żeby na mnie poczekał. Może czekać na korytarzu albo włamać się do mieszkania. I tak wszyscy się do mnie włamują. Przykleiłam kartkę do drzwi wejściowych i ruszyłam w drogę.
Pierwszym przystankiem na trasie był dom Księżyca. W środku dwaj współlokatorzy. Księżyc nieobecny. Drugi przystanek, dom Dougiego. Tu też nic. Przejechałam obok klubu, domu Ziggy'ego i Benny'ego. Wróciłam do siebie. Ani śladu Księżyca. Zadzwoniłam do Morellego.
– Zniknął – powiedziałam. – Nie było go już, kiedy wstałam.
– Sprawa poważna?
– Owszem, poważna.
– Będę trzymał rękę na pulsie.
– Nie było żadnych, hm…
– Ciał wyrzuconych przez morze? Zwłok w kontenerach? Obciętych członków w skrzynce pocztowej? Nie. Nic się nie działo. Nic z tych rzeczy.
Odłożyłam słuchawkę i zadzwoniłam do Komandosa.
– Pomocy – zaczęłam bez zbędnych wstępów.
– Słyszałem, że oberwałaś wczoraj wieczorem od jakiejś starszej damy – powiedział Komandos. – Trzeba udzielić ci kilku lekcji samoobrony, dziecinko. Wizerunek człowieka cierpi, jak się dostaje od staruszki.
– Mam większe zmartwienia. Niańczyłam Księżyca, a on zniknął.
– Może zwyczajnie sobie poszedł.
– Może nie.
– Jeździ samochodem?
– Jego wóz stoi na moim parkingu.
Komandos milczał przez chwilę.
– Rozpytam się i dam ci znać. Zadzwoniłam do matki.
– Widziałaś przypadkiem Księżyca? – spytałam.
– Co? – wrzasnęła. – Co powiedziałaś?
Słyszałam w tle, jak Angie i Mary Alice biegają po domu. Darły się na siebie i chyba waliły w garnki.
– Co się tam dzieje? – krzyknęłam w słuchawkę.
– Twoja siostra poszła na spotkanie w sprawie pracy, a dziewczynki urządziły sobie paradę.
– Przypomina to bardziej trzecią wojnę światową. Pojawił się rano Księżyc?
– Nie widziałam go od zeszłego wieczoru. Jest trochę dziwny, nie sądzisz? Na pewno nie zażywa narkotyków?
Zostawiłam na drzwiach kartkę dla Księżyca i pojechałam do biura. Lula siedziała z Connie na jej biurku, obie obserwowały drzwi prowadzące do prywatnej jaskini Vinniego.
Connie skinęła na mnie, żebym była cicho.
– Joyce tam jest – wyjaśniła szeptem. – Siedzą już tak dziesięć minut.
– Szkoda, że nie byłaś od samego początku, kiedy Vinnie wydawał odgłosy jak krowa. Joyce chyba go doiła – poinformowała Lula.
Zza drzwi dobiegły ciche jęki i postękiwania. Nagle wszystko ucichło, a Lula i Connie nachyliły się wyczekująco.
– To mój ulubiony moment – wyznała Lula. – Teraz zaczynają się klapsy, a Joyce szczeka jak pies.
Nachyliłam się razem z nimi, nasłuchując klapsów i nie mogąc się doczekać, kiedy Joyce zacznie szczekać jak pies. Czułam się nieco zakłopotana, ale jakaś siła trzymała mnie w miejscu.
Ktoś pociągnął mnie za koński ogon. Komandos. Podszedł od tyłu i chwycił za włosy.
– Cieszę się, że tak intensywnie szukasz Księżyca.
– Cicho sza. Chcę usłyszeć, jak Joyce szczeka. Przyciągnął mnie do siebie, a ja poczułam, jak przenika mnie powoli ciepło jego ciała.
– Nie wiem, czy warto na to czekać, dziecinko.
Rozległy się klapsy, potem pisk, wreszcie zapadła cisza.
– No, była niezła zabawa – oświadczyła Lula. – Ale za przyjemność trzeba zapłacić. Joyce wchodzi tam tylko wtedy, kiedy czegoś chce. A jest w tej chwili tylko jedna sprawa do wzięcia.
Spojrzałam na Connie.
– Eddie DeChooch? Vinnie chyba nie przekazałby Eddiego Joyce, co?
– Zwykle upada tak nisko, kiedy odchodzi zabawa w konie – zapewniła.
– Racja, koński seks to coś ekstra – dodała Lula.
Drzwi od gabinetu otworzyły się gwałtownie i ze środka wypadła Joyce.
– Potrzebuję dokumentów w sprawie DeChoocha – oświadczyła bez ogródek.
Ruszyłam na nią, ale Komandos wciąż trzymał mnie za włosy, więc nie zdołałam się do niej zbytnio zbliżyć.
– Vinnie! – wrzasnęłam. – Chodź tutaj.
Drzwi prowadzące do wewnętrznego pokoju za gabinetem zatrzasnęły się z hukiem i rozległ się zgrzyt zamka.
Lula i Connie popatrzyły ze złością na Joyce.
– Zebranie dokumentów trochę potrwa – uprzedziła Connie. – Może nawet kilka dni.
– Nie ma sprawy, jeszcze tu wrócę – zapewniła Joyce i spojrzała na mnie. – Ładne oko. Bardzo atrakcyjne.
Zamierzałam odstawić następny numer z Bobem na jej trawniku. Może nawet zdołałabym przekraść się do środka domu i zapaskudzić łóżko.
Komandos puścił moje włosy, ale wciąż trzymał mi dłoń na szyi. Starałam się zachować spokój, ale ten cielesny kontakt odczuwałam nawet między palcami u stóp.
– Żaden z moich informatorów nie widział nikogo odpowiadającego rysopisowi Księżyca – powiedział Komandos. – Myślę, że warto by przedyskutować sprawę z Dave'em Vincentem.
Lula i Connie popatrzyły na mnie.
– Co się stało z Księżycem?
– Zniknął – odparłam. – Jak Dougie.
Komandos prowadził czarnego mercedesa, który wyglądał tak nieskazitelnie, jakby przed chwilą wyjechał z salonu sprzedaży. Samochody Komandosa zawsze były czarne, zawsze nowe i zawsze niejasnego pochodzenia. Do osłony przeciwsłonecznej doczepił pager i komórkę, a pod deską rozdzielczą trzymał skaner policyjny. Wiedziałam też z doświadczenia, że ma gdzieś ukrytą strzelbę z odpiłowaną lufą i broń wielkokalibrową, a przy pasku pistolet automatyczny. Komandos jest jednym z nielicznych cywili w Trenton, którzy mają prawo trzymać broń w ukryciu. Jest właścicielem biurowców w Bostonie, ma na Florydzie córkę z nieudanego małżeństwa, pracował na całym świecie jako najemnik i wyznaje kodeks etyczny nie do końca zgodny z naszym systemem prawnym. Nie mam pojęcia, kim, do diabła, jest… ale lubię go.
Jaskinia Węża była akurat nieczynna, ale na przyległym parkingu stało kilka wozów, a drzwi były uchylone. Komandos postawił mercedesa obok czarnego bmw i weszliśmy do środka. Ekipa sprzątająca polerowała bar i myła podłogę. Z boku stali trzej muskularni faceci o zdecydowanym wyglądzie, popijając kawę i rozmawiając. Przypuszczałam, że to zapaśnicy, którzy omawiają właśnie swój występ. Zrozumiałam też, dlaczego babka urywała się czasem z bingo, żeby przyjść do Jaskini Węża. Perspektywa, że któremuś z kawiarzy podrą się majteczki w trakcie błotnych zapasów, była kusząca. Uważam co prawda, że nadzy mężczyźni prezentują się dość dziwnie z tymi swoimi woreczkami i ptaszkiem dyndającym swobodnie. No, ale pozostaje kwestia ciekawości. To tak jak z wypadkiem samochodowym na ulicy, coś ci każe patrzeć, choć wiesz, że będziesz przerażony.
Przy stoliku siedziało dwóch mężczyzn, którzy przeglądali chyba wykaz kosztów. Mieli po pięćdziesiątce, odznaczali się zdrowym wyglądem i byli ubrani w spodnie i cienkie swetry. Podnieśli wzrok, kiedy weszliśmy. Jeden z nich poznał Komandosa.
– Dave Vincent i jego księgowy – wyjaśnił Komandos. – Vincent to ten w brązowym swetrze. Ten, który kiwnął mi głową.
Typowa atmosfera przybytku rozrywki w Princeton.
Читать дальше