Już od ślubów mieszkałyśmy oddzielnie, bo babcia za resztki rodzinnej fortuny kupiła nam dwupokojowe mieszkania, na wszelki wypadek w pobliżu, na Ursynowie. W prezencie ślubnym. Mieszkania nam zostały, żaden z tych niewydarzonych głupków nie zdołał nam ich wyrwać, bo nawet porządne hochsztaplerstwo nie leżało w ich mocy. Gdyby leżało, w obliczu prezentowanego przez nich niedołęstwa, może uznałybyśmy je za jakąś zaletę.
I żyło nam się mniej więcej normalnie aż do owego wstrząsającego wieczoru…
***
– Joaśka, słuchaj – rzekła Krystyna, przyszedłszy do mnie. – Mam zgryzotę i tak myślę, że mi się przydasz.
– No? – spytałam z zainteresowaniem, otwierając butelkę białego wina. A, właśnie! Upodobania garmażeryjne też miałyśmy jednakowe i pozostały nam, chociaż próbowałyśmy je zmienić. – Przestań dłubać w nosie, bo mi się wydaje, że ja tam siedzę i dłubię.
– Powinnaś była się już przyzwyczaić, że to ja, a nie ty. Skomplikowana sprawa.
– No? – powtórzyłam i nalałam do kieliszków.
– Jeden taki… – zaczęła i zreflektowała się. – Jaki znowu taki, znasz go, twój kumpel, Andrzej. Jak by ci tu powiedzieć, żeby nie zełgać i nie zauroczyć…
– A…! Rozumiem. Spałaś z nim już czy jeszcze nie?
– Spać, spałam, ale nie w tym dzieło…
– A w czym? Wyduś z siebie nareszcie!
– No dobrze. Nie samym łóżkiem człowiek żyje. Zakochałam się w nim porządnie.
– Jezus Mario – powiedziałam ze zgrozą.
Przerwała mi od razu.
– Wiem, wiem. Maniak, szaleniec, nie do życia, zapatrzony w swojego szmergla, pieniędzy zarobić nie umie, podejście do kobiet ma niewłaściwe. No i co z tego?
Wypiłam trochę wina i pokroiłam camemberta. Mignęła mi w głowie wątpliwość, czy Andrzej wie, że sypia z nią, a nie ze mną. Zarazem ucieszyłam się, że nie padło na mnie.
– On chyba w tobie też – poinformowałam ją. – W czym problem zatem?
– Skąd wiesz?
– A co, ty nie wiesz?
– Wiem, ale ciekawa jestem, skąd ty wiesz?
– Miewam z nim do czynienia. Stary pokost mi badał ostatnio. Od jakiegoś czasu patrzy na mnie dziwnym wzrokiem, tak jakoś, jakby chciwie, nie rozumiałam dlaczego, bo nigdy na mnie nie leciał, ale teraz już rozumiem. Widocznie przypominam mu ciebie.
Camembert był przejrzały i trochę się rozlewał. Kryśka wzięła kawałek i umazała się nim.
– Ciekawa rzecz – zauważyła w zadumie, oblizując palce. – Jak oni to robią? Na mnie leci, a na ciebie nie. A wyglądamy jednakowo.
– Wnętrze mamy różne. Musiał wywęszyć. Zwracam ci uwagę, że każdy pies też nas rozróżni. I co? Bo fakt, że z nim sypiasz, to żadna zgryzota, rozwiedziony jest.
– On chce wyjechać. Do Tybetu. Co najmniej na rok, albo i dwa lata. Jakaś fundacja się w to wdała, wielką forsę płacą na badania tej cholernej przyrody. Sam chce badać, to primo, a secundo, ma nadzieję zarobić jednym kopem na to swoje wymarzone laboratorium. Nie spędzi się go z pomysłu, chcę jechać z nim razem. Firma rocznego urlopu mi nie da, stracę robotę. Zastąp mnie.
– Zwariowałaś…?!
– Na jego punkcie owszem, ale poza tym jestem mniej więcej normalna. Masz nienormowany czas pracy, możesz robić, co chcesz. Nauczę cię trochę, o co tam chodzi w tych komputerach, nikt się nie połapie.
Zakrztusiłam się winem i serem, zabrakło mi głosu i tchu, ogarnęła mnie zgroza. Miłość jej padła na mózg, co za pomysł koszmarny! O jej robocie nie miałam zielonego pojęcia, komputerem niby mogłam się posługiwać, ale w ograniczonym zakresie, a ona po tych maszyneriach szalała we wszystkie strony. Obłęd! Każdy jełop zorientowałby się z miejsca, że nie wiem, co robię, jej szef dostałby zawału. Wariatka!
Milczałam, bo odjęło mi mowę. Kryśka oblizywała palce po kolejnym camembercie.
– Oj, wprowadzę cię w temat, wielkie rzeczy! – powiedziała niecierpliwie. – Nie rób takiej gęby jak Piotrowin. Nie muszę w tym Tybecie siedzieć bez przerwy, mogę bywać z doskoku, ustawię robotę, a ty tam coś poudajesz, jak mnie nie będzie, a w ogóle polecę na twój paszport, żeby nie było, że mnie nie ma. Znasz go przecież, Andrzeja mam na myśli, co z oczu to i z serca, diabli go wiedzą na co się nadzieje po drodze, prędzej wyrzeknie się mnie niż parszywej roślinki. Chłopa nie można puszczać luzem, bo wiadomo, że głupi.
Mimo woli kiwnęłam głową, z tą ostatnią opinią zgadzając się całkowicie.
– Alternatywą jest laboratorium – dodała jeszcze Krystyna. – Cel i sens jego życia. Nie mam pieniędzy, żeby mu to urządzić…
– A dlaczego, do cholery, ty masz mu to urządzać? – spytałam zgryźliwie. – Weźmiesz go na utrzymanie? W poślizg wpadłaś na emancypacji?
– Bogatego męża już miałam, nie? I co mi z tego przyszło? Tych ubocznych gachów to ja nie lubię…
No owszem, przy mężu-impotencie nerwicę miała jak w banku, a do tego był dziko zazdrosny i ubocznych gachów, podrywanych dla terapii, musiałaby przed nim starannie ukrywać. Okropne życie. To już zdecydowanie lepiej wyrzec się forsy.
Jednakże na upiorny pomysł zastąpienia jej w pracy nie zamierzałam przystać. W grę wchodziły właściwości umysłu, które miałyśmy różne, i sam wygląd zewnętrzny nie wystarczał. Już prędzej ona mogłaby zastąpić mnie, chociaż zapewne nie uniknęłabym kompromitacji, bo węch do antyków z kolei miałam ja, a nie ona.
Kryśka upierała się przy swoim, protestowałam energicznie, w przerwach między inwektywami próbowałyśmy znaleźć jakieś inne wyjście, posuwając się nawet do myśli o złamaniu Andrzejowi nogi, bez skutku jednak, awantura rosła i zapewne pokłóciłybyśmy się śmiertelnie, gdyby nie to, że zadzwonił telefon.
W słuchawce odezwała się ciotka, żona naszego wuja, z willi za Ursynowem.
– Joasiu? Do ciebie dzwonię, więc to chyba ty. Przyszedł do was list polecony z paryskiego notariatu. Podwójnie, na obie, do ciebie i do Krysi. Gruby dosyć. Co mam z nim zrobić?
– Zaraz – odparłam, z wysiłkiem tłumiąc nieźle już rozkwitłą furię, i odwróciłam się do Krystyny. Złym głosem przekazałam jej informacje.
Wzruszyła ramionami, wściekła na mnie, tak samo jak ja na nią. Ze złości żadna z nas nie doceniła wagi komunikatu.
– Jeśli cię interesuje, skocz po niego. Ja tu poczekam, jeszcze z tobą nie skończyłam.
Obróciłam tam i z powrotem w czternaście minut, przywożąc grubą kopertę. Przez ten czas nasza irytacja trochę przyschła. Poprosiłam Krystynę, żeby na chwilę wypchnęła z siebie sercowe perypetie, sprawdźmy, czego chce od nas paryski notariusz. Otworzyłam kopertę, bo ona wciąż, mimo oblizywania, była oblepiona camembertem.
W dziesięć minut później obydwie, nieco osłupiałe, ale już mniej więcej pogodzone, wciąż jeszcze wczytywałyśmy się we francuski tekst.
Paryski notariusz naszej francuskiej prababki zawiadamiał nas, że hrabina Karolina de Noirmont umarła i uczyniła nas swoimi spadkobierczyniami w równych częściach, z pewnym zastrzeżeniem, i obecność co najmniej jednej z nas, z upoważnieniem drugiej, jest niezbędna. On sam ma: primo, pewne wątpliwości, bo kolejnym hrabią de Noirmont mógłby zostać nasz wuj, gdyby przeprowadzić stosowne działania prawne, secundo: dodatkową korespondencję dla nas, która, zgodnie z życzeniem nieboszczki, nie może zostać powszechnie ujawniona. Jego osobistym zdaniem, wielkiego znaczenia to nie ma, ale wola zmarłej jest święta.
Popatrzyłyśmy na siebie i Kryśce Andrzej nie tyle wyleciał z głowy, ile nieco przybladł.
Читать дальше