– Nie wiem tylko, czy taka nagroda jest na miejscu. Nagrody daje się za informacje o napadach na banki i włamaniach.
– A także zaginionych pieskach i kotkach. Nie widzę problemu.
Nie kwestionowałam jego sposobu myślenia. Powiedziałam coś innego.
– Proszę nie myśleć, że nie jestem panu wdzięczna. Po prostu nie chcę, żeby ten człowiek poczuł się zaszczuty. Może chciał pozostać anonimowy. Ma prawo do prywatności.
– Słusznie – przyznał. – Kto wie, może miał powód, żeby tamtego dnia nic być w Bath.
– Właśnie.
– Od czasu do czasu wszyscy mamy ochotę urwać się ze smyczy, zgodzisz się, Dano?
– W moim wypadku to nie wchodzi w grę. Ale doceniam pańską ofertę. Mam na myśli nagrodę. – I wyszłam zrobić, co do mnie należało.
Kiedy odbierałam cztery pudła z magazynu, sprawdziłam, czy nikt przy nich nie gmerał, odkąd je tam zostawiłam. Żeby zyskać całkowitą pewność, zajrzałam, czy wszystkie osiemset misiów jest na miejscu. Potem pojechałam do Longleat i przekazałam je Instytutowi Kobiet, żeby rozdano je dzieciom. Skończyłam przed wpół do jedenastej.
Skoro udało mi się osiągnąć tak dobry czas, uznałam, że mogę sobie pozwolić na urwanie się ze smyczy – chociaż niezupełnie tak, jak to sobie wyobrażał Stanley Buckie – i dotrzymać obietnicy, którą dałam Matthew. Zabrałam go z domu i pojechaliśmy do Bathwick Hill w poszukiwaniu John Brydon House. Właścicielem, według książki telefonicznej, był jedyny G. Jackman mieszkający w Bath. Mgliście przypominałam sobie, że przejeżdżałam obok tego domu kilka razy, ale nie chciałam się teraz zdawać wyłącznie na swoją pamięć.
– Niczego nie obiecuję – powiedziałam do Matthew. – Znajdziemy dom, zaparkujemy gdzieś w pobliżu i zobaczymy, czy on tam jest.
– A jeśli nie wyjdzie?
– Będziemy musieli wymyślić coś innego.
– Na przykład zapukać do drzwi?
– Mat, przestań. Powiedziałam ci, że niczego nie obiecuję.
Ale istotnie, miał rację. Należało wejść do domu. Siedzenie tego człowieka bez jego wiedzy było podstępne, ale miałam świadomość tego, że nie bardzo można polegać na moim synu. Fantazjował. Odkąd zaczął wypowiadać dłuższe zdania, zaludnił ulice Bath chochlikami, kosmitami, gwiazdami popu i postaciami z seriali. Chociaż ostatnio był bardziej powściągliwy z tymi zwidami, i tak uważałam, że oszczędzimy sobie wstydu, jeśli obejrzy profesora Jackmana z bezpiecznej odległości, zanim spróbujemy mu się przedstawić. Byłam przekonana, że Mat będzie musiał przyznać się do pomyłki.
Skręciliśmy w lewo i jechaliśmy powoli przez kilka minut, wypatrując nazw domów. Wkrótce ulica nabrała wiejskiego wyglądu, bo zwiększyły się odległości między parcelami. John Brydon House stał po prawej. Matthew zauważył nazwę na słupku chwilę przede mną.
Przejechałam mercedesem jakieś pięćdziesiąt metrów dalej i zatrzymałam się w miejscu, z którego nie było widać cofniętego od drogi domu. Szare ściany były ciemniejsze niż miejscowy wapień i mocno obrośnięte bluszczem. Nie był ani w stylu georgiańskim, ani nowoczesnym; domyślałam się, że to styl wiktoriański albo edwardiański. Brązowe volvo stało na szerokim, półkolistym podjeździe.
– W porządku, szefie – powiedział Matthew, zgrywając się na postać z powieści detektywistycznej. – Staniemy przed tą speluną?
Nie spodobał mi się ten żart.
– Najwyraźniej ktoś jest w domu. Przejdziemy powoli obok.
Wysiedliśmy i przespacerowaliśmy się wzdłuż kamiennego murku, odgradzającego podjazd, próbując nie gapić się na dom zbyt otwarcie. Zatrzymaliśmy się u końca muru, gdzie krzaki tworzyły wygodną dla nas osłonę, dając zarazem widok na dom i podjazd.
– Przejdziemy jeszcze raz? – zapytał Matthew.
– Myślę, że powinniśmy chwilę postać tutaj.
– Tam jest ścieżka. Jeśli pójdziemy na pole, będziemy mieli widok na tyły domu. Może jest w ogrodzie.
– Nie podniecaj się – powiedziałam.
Matthew wzruszył ramionami, wskoczył na murek, usiadł na nim i zaczął bić piętami o kamienie. Gdzieś nad nami rozległy się trele kosa. Było to miłe przeżycie. Rzadko słyszę śpiew ptaków.
– Gruba Molly dzwoniła wczoraj wieczorem – rzucił niedbałym tonem. Tym razem nie skarciłam go za obrażanie mojej płci.
– Nie mówiłeś. O której?
– Dość późno. Kiedy brałaś kąpiel. Powiedziałem, że nie możesz podejść do telefonu.
– Czego chciała tym razem?
– Tego samego, co poprzednio. Czy mamy coś nowego? Mówiła, że mnóstwo ludzi dzwoniło do gazety, kiedy puściła ten kawałek, że chcą znaleźć bohatera. Niektórzy widzieli, jak mnie uratował. Opisali go, ale żaden nie wiedział, kto to jest. Powiedziałem, że ja wiem, bo był w telewizji.
– Boże, Mat!
Założył ręce na piersi i popatrzył w niebo.
– Co cię teraz ugryzło? Miałam ochotę skręcić mu kark.
– Podałeś jej nazwisko profesora?
– Oczywiście.
– Ty głuptasie! A jeśli się pomyliłeś?
– Nie pomyliłem się. Już ci to mówiłem.
– Mat, mógłbyś patrzeć na mnie, kiedy mówię do ciebie? Takich rzeczy nie mówi się dziennikarzom, chyba że się jest na sto procent pewnym, a nawet wtedy nie zawsze mądrze jest z nimi rozmawiać.
– Dlaczego? Przecież niczego nie musimy się wstydzić. Pytała, czy chciałbym coś dodać. Wolałabyś, żebym skłamał?
– Mogłeś jej powiedzieć… zresztą, jakie to ma teraz znaczenie? Po co czaimy się za krzakiem, skoro wszyscy o tym wiedzą?
– To był twój pomysł, żeby tu przyjechać – wypomniał mi niewdzięcznie Matthew. Zeskoczył z murku. – Zapukamy?
– Chyba nie mamy wyboru. Jestem pewna, że już zdążyła do nich zadzwonić. Matthew…
– Tak?
– Pozwól, że ja będę mówić.
– Proszę bardzo.
Protekcjonalny ton Matthew dotknął mnie. Wyczuwałam w tej uwadze cień szowinistycznej, męskiej wyższości. Kryło się to prawie we wszystkim, co Mat powiedział dziś rano. Nauczył się tego w szkole. Na pewno. Nie mogę pozwolić, żeby tak już zostało. Byłam dla niego matką i ojcem i wymagałam szacunku. Złapałam go za rękaw szkolnej marynarki.
– Jeśli będziesz się do mnie tak odzywał, młody człowieku – skarciłam go stanowczo – będziesz musiał znaleźć sobie kogoś innego, kto wyciągnie cię z tarapatów, bo stracisz całą moją sympatię.
Szeroko otworzył oczy i nagle zaczął wyglądać bardzo dziecinnie.
– Przepraszam, mamusiu.
– Dobrze już – mruknęłam. – Zapomnijmy o tym. – I poszłam w stronę domu.
Nawet nie zdążyliśmy podejść do wejścia, kiedy Matthew stwierdził:
– Ktoś wychodzi.
Zerknęłam nad murkiem i zobaczyłam mężczyznę na ganku.
– To nie on! – powiedział Matthew teatralnym szeptem. – Mamusiu, to nie on.
Sama widziałam, że człowiek, który szedł teraz szybko, lekko rozkołysanym krokiem w stronę volvo na podjeździe, w niczym nie przypominał profesora. Oboje widzieliśmy go w telewizji. Ten to był kawał chłopa, około dwudziestu lat, same mięśnie i ścięgna, miał zaczesane do tyłu jasne jak słoma włosy i nie miał wąsów. Nosił chabrową koszulę z krótkimi rękawami, białe dżinsy i białe trampki. Zaświtało mi w głowie, że mogłam go już gdzieś widzieć w innych okolicznościach. Zazwyczaj, kiedy rozpoznaję ludzi, okazuje się, że jechali moją taksówką, ale bywa, że mózg nie potrafi kogoś umiejscowić. Coś mi mówiło, że ten młody przystojniak nigdy nie jechał moją taksówką. Widziałam go gdzie indziej. Wzięłam Matthew za nadgarstek.
Читать дальше