Dotarł na parter klatką schodową od podwórka, przeszedł kilkoro dużych podwójnych drzwi i znalazł się w pokoju, gdzie pracowały dwie kobiety. Drobna, ciemnowłosa Sylvia i wysoka Anita, oszałamiająca blondynka, siedziały przy biurkach naprzeciwko siebie, przeglądając dokumenty, których nigdy nie ubywało.
– Buona sera – powiedziały obie, kiedy wszedł, a później znowu pochyliły się nad zielonymi teczkami, rozłożonymi na blatach biurek.
– Nie macie czegoś do jedzenia? – zapytał tonem wskazującym, że nie udaje głodnego.
Sylvia się uśmiechnęła i bez słowa pokręciła głową. Wiedziała, że przychodził do nich tylko po to, by prosić o jedzenie albo zawiadomić, że jedna z osób, starających się o pozwolenie na pracę lub pobyt, została aresztowana, więc można usunąć ją z rejestru.
– Nie karmią pana w domu? – skomentowała Anita, lecz równocześnie otworzyła szufladę biurka i wyciągnęła z niej papierową torebkę, z której po kolei wyjęła trzy dojrzałe gruszki. Położyła owoce na biurku, w zasięgu ręki komisarza.
Przed trzema laty pewien Algierczyk, któremu odmówiono zezwolenia na pobyt stały, wpadł w szał, gdy Anita mu o tym powiedziała, chwycił ją przez biurko za ramiona. Kiedy histerycznie wrzeszczał jej w twarz coś po arabsku, przyszedł Brunetti zapytać o jakieś akta i natychmiast go obezwładnił. Przerażona Anita z łkaniem opadła na blat. Później nikt nie wspominał o tym incydencie, ale komisarz wiedział, że w jej biurku zawsze się znajdzie dla niego coś do jedzenia.
– Grazie , Anita – powiedział.
Wziął jedną gruszkę, urwał ogonek i wgryzł się w smakowity miąższ. Łapczywie ją zjadł i sięgnął po następną. Była nieco mniej dojrzała, lecz mimo to słodka i miękka. Żonglując lewą ręką dwoma wilgotnymi ogryzkami, chwycił trzecią gruszkę, jeszcze raz podziękował i wyszedł z pokoju. Wzmocniony, mógł teraz jechać na Piazzale Roma i spotkać się z doktor Peters. Z panią kapitan Peters.
Do komisariatu karabinierów na Piazzale Roma dotarł za dwadzieścia siódma, zostawiwszy Monettiego, któremu kazał czekać na swój powrót z panią doktor. Choć zdawał sobie sprawę, że to świadczy o jego uprzedzeniach, wolał jej nie nazywać kapitanem. Zawczasu telefonował do karabinierów, tak więc wiedzieli o jego wizycie. Funkcjonariusze, w większości pochodzący z południa Włoch, jak zwykle siedzieli w zadymionych pomieszczeniach, sprawiając wrażenie, że nigdy nie opuszczają komisariatu. Brunetti uważał tę placówkę za bezużyteczną. Karabinierzy nie zajmują się ruchem kołowym, a kierowanie nim stanowi najważniejszą rzecz na Piazzale Roma, gdzie parkują samochody osobowe, karawaningi, taksówki i, zwłaszcza latem, niezliczone autokary, z których wysiadają tłumy turystów. Tego roku dołączył nowy rodzaj pojazdów: dymiące autobusy, napędzane ropą, telepiące się całą noc z nowo wyzwolonych krajów Europy Wschodniej i przywożące dziesiątki tysięcy ludzi, zmęczonych podróżą i brakiem snu, bardzo grzecznych, bardzo biednych i bardzo przysadzistych. Spędziwszy w Wenecji jeden dzień, wyjeżdżają oszołomieni urodą miasta, obejrzanego w tak krótkim czasie. Tu pierwszy raz posmakowali triumfującego kapitalizmu, lecz zbyt przejęci, nie zdają sobie sprawy, że tym, co wzbudza ich zachwyt, są na ogół maski z papier mache, pochodzące z Tajwanu, i koronki zrobione w Korei.
Brunetti wszedł do komisariatu i przywitał się z dwoma dyżurującymi funkcjonariuszami.
– Pani kapitan jeszcze nie ma – odezwał się jeden z nich, pogardliwie chichocząc na myśl, że kobieta może być oficerem.
Usłyszawszy ten śmiech, komisarz postanowił zwracać się do niej, wymieniając jej stopień, przynajmniej w obecności karabinierów, i okazywać szacunek należny tej randze. Nie po raz pierwszy jego własne uprzedzenia, manifestowane przez innych ludzi, napawały go niesmakiem.
Wymienił z karabinierami kilka uwag o rozmaitych sprawach: czy w tym tygodniu Napoli zwycięży, czy zagra Maradona i czy upadnie rząd. Stojąc, patrzył przez szklane drzwi i obserwował ruch uliczny na Piazzale Roma. Przechodnie tanecznym krokiem przemykali między samochodami i autokarami. Nikt nie zwracał najmniejszej uwagi na przejścia dla pieszych ani na białe linie rozdzielające pasma jezdni, lecz mimo to wszystko odbywało się szybko i bez zakłóceń.
W pewnej chwili jasnozielony sedan przeciął pasmo dla autobusów i zatrzymał się za dwoma granatowo-białymi samochodami karabinierów. Był niemal anonimowy – nie miał migającego światła na dachu, tylko przy tablicy rejestracyjnej trzy litery AFI oznaczające Siły Amerykańskie we Włoszech. Wyskoczył umundurowany kierowca i otworzył drzwi młodej kobiecie w ciemnozielonym uniformie. Kiedy wysiadła, włożyła na głowę mundurową czapkę i rozejrzała się dokoła, a później skierowała wzrok na komisariat karabinierów. Brunetti wyszedł bez pożegnania i ruszył w stronę samochodu.
– Pani doktor Peters? – zapytał podchodząc.
Usłyszawszy swoje nazwisko, kobieta popatrzyła na komisarza, wyciągnęła rękę i wymieniła z nim krótki uścisk dłoni.
– Terry Peters – przedstawiła się.
Zbliżała się do trzydziestki, miała ciemnorude kędzierzawe włosy, sprężynujące pod ciężarem czapki, piwne oczy i skórę opaloną na brąz. Gdyby się uśmiechnęła, jej oczy byłyby ładniejsze, ale tylko spojrzała na niego, zaciskając wargi, które utworzyły cienką prostą linię, i spytała:
– To pan jest tym inspektorem policji?
– Komisarz Brunetti. Mam tu łódź. Zawiozę panią na San Michele. – Widząc jej zakłopotanie, wyjaśnił: – To wyspa cmentarna i właśnie tam jest ciało.
Nie czekając na odpowiedź, wskazał w stronę, gdzie cumowały łodzie, i ruszył przez jezdnię. Terry Peters zatrzymała się na chwilę, by powiedzieć coś kierowcy, i poszła za komisarzem. Kiedy znaleźli się nad wodą, podszedł do granatowo-białej motorówki przycumowanej do nabrzeża.
– Proszę tędy, pani doktor – rzekł wchodząc na pokład.
Szła tuż za komisarzem i chętnie skorzystała z jego pomocy przy wsiadaniu. Choć spódnica munduru zasłaniała jej kolana, Brunetti spostrzegł, że Amerykanka ma ładne muskularne nogi, szczupłe w kostkach i opalone. Bez wahania chwyciła jego wyciągniętą rękę i pozwoliła wprowadzić się do łodzi. Jak tylko weszli do kabiny i usiedli, Monetti odbił od brzegu i popłynął Canale Grande. Migając niebieskim światłem, szybko minęli dworzec kolejowy i skręcili w lewo, na Canale delia Misericordia, na którego końcu leżała cmentarna wyspa.
Wioząc policyjną motorówką osoby nie znające Wenecji, Brunetti zazwyczaj pokazywał im po drodze widoki i co ciekawsze budowle. Tym razem jednak zaczął rozmowę bardziej oficjalnie.
– Mam nadzieję, że nie miała pani żadnych kłopotów z dojazdem.
Ze wzrokiem wbitym w zieloną wykładzinę dywanową, pokrywającą dno łodzi między nimi, mruknęła coś, co zabrzmiało jak przeczenie, ale więcej nic nie powiedziała. Komisarz zauważył, że od czasu do czasu brała głęboki oddech, by się uspokoić – dziwna reakcja u lekarza.
Jakby czytając jego myśli, spojrzała nań, bardzo ładnie się uśmiechnęła i rzekła:
– To zupełnie inaczej, gdy się zna tę osobę. Na studiach miałam do czynienia z obcymi, więc łatwo było utrzymać zawodowy dystans. – Przez dłuższą chwilę milczała. – Poza tym ludzie w moim wieku zazwyczaj nie umierają.
Komisarz w duchu przyznał jej rację i spytał:
– Długo państwo razem pracowali?
Skinęła głową i już otwierała usta, by odpowiedzieć, gdy nagle łodzią gwałtownie szarpnęło. Amerykanka kurczowo przytrzymała się fotela i rzuciła Brunettiemu przerażone spojrzenie.
Читать дальше