Wszedł do kuchni. Była mała, źle wyposażona, porządnie utrzymana, choć niezbyt czysta. Niewielki staromodny piecyk gazowy wyglądał jak eksponat muzealny. Do kamionkowego zlewu pod oknem doczepiono poobijaną i odbarwioną drewnianą rynnę odpływową, cuchnącą zjełczałym tłuszczem oraz skisła zupą. Ktoś odsunął wypłowiałe kretonowe zasłonki z wzorkiem w wybujałe róże przeplatające się nieprawdopodobnie z żonkilami. Z okna roztaczał się widok na odległe wzgórza Purbeck. Chmury, rzadkie jak dym z papierosa, rozpływały się w bezkresnym błękicie nieba, a owce leżały na dalekim pastwisku jak białe bryłki.
Dalgliesh zbadał spiżarnię. Tu przynajmniej znalazł dowody, że go oczekiwano. Ojciec Baddeley rzeczywiście porobił zapasy, a ilość puszek uzmysłowiła Dalglieshowi, ile – zdaniem księdza – powinno się jeść. Z pewnością był to prowiant dla dwóch osób, z których jedna, zgodnie z oczekiwaniami ojca Baddeleya, miałaby spory apetyt. Wśród zestawu surowców zawsze stała jedna duża puszka i jedna mała: pieczona fasola, tuńczyk, gulasz irlandzki, spaghetti, ryżowy pudding.
Dalgliesh wrócił do saloniku. Podróż dała mu się we znaki. Ciężki dębowy zegar nad kominkiem wciąż bezbłędnie wskazywał czas. Nie było jeszcze czwartej, lecz ciało detektywa odczuwało już trudy dnia i zmęczenie. Dalgliesh marzył o herbacie. Wprawdzie puszka z nią stała w spiżarni, ale nigdzie nie było mleka. Policjant zastanawiał się, czy nie odłączono gazu.
Wówczas usłyszał kroki przy drzwiach i szczęknięcie klamki. W smudze popołudniowego światła zamajaczyła jakaś sylwetka. Usłyszał głęboki, lecz bardzo kobiecy głos z leciutkim śladem irlandzkiego akcentu.
– Na miłość boską! Ludzka istota, a na dodatek mężczyzna. Co pan tu robi?
Kobieta weszła do pokoju, zostawiając za sobą otwarte drzwi, widział ją więc wyraźnie. Mogła mieć około trzydziestu pięciu lat, była silna, długonoga, złote włosy, wyraźnie ciemniejsze u nasady, spadały jej luźno aż na ramiona. Twarz miała kwadratową, pełne usta i wąskie oczy o dużych powiekach. Nosiła brązowe, zbyt luźne spodnie z paskiem pod stopami, brudne tenisówki poplamione trawą i biały bawełniany bezrękawnik z dekoltem, z którego wyzierał brązowy, zakrapiany piegami trójkąt opalenizny. Nie miała stanika. Jej pełne ciężkie piersi zwisały luźno pod cienką bawełną. Trzy drewniane bransoletki grzechotały na jej lewym nadgarstku. Ogólnie sprawiała wrażenie nieco pospolitej, ale niewątpliwie atrakcyjnej kobiety; pomimo że nie używała perfum, wraz z nią przeniknął do pokoju niezwykle specyficzny kobiecy zapach.
– Nazywam się Adam Dalgliesh – powiedział. – Przyjechałem odwiedzić ojca Baddeleya. Chyba nie jest to już możliwe.
– Można to i tak określić. Spóźnił się pan dokładnie jedenaście dni. Zbyt późno, żeby go zobaczyć i pięć dni po czasie, by go pochować. Kimże pan jest, jego kolegą? Nie zdawaliśmy sobie sprawy, że w ogóle miał znajomych. Zresztą niewiele wiedzieliśmy o naszym wielebnym Michaelu. Był tajemniczym człowieczkiem. W każdym razie pana trzymał w ukryciu.
– Odkąd przestałem być dzieckiem, widzieliśmy się tylko raz, i to krótko, a teraz powiadomiłem go o mojej wizycie na dzień przed jego śmiercią.
– Adam. Ładnie. Dzisiaj znowu dzieciom dają to imię. Robi się modne. Ale kiedy pan chodził do szkoły, to chyba ono pana męczyło, prawda? Jednakże pasuje do pana. Nie mam pojęcia dlaczego. Nie jest pan całkiem z tego świata, raczej pan wygląda na idealistę. Już wiem. przyjechał pan po książki.
– Poważnie?
– Te, które Michael zostawił panu w testamencie. Adamowi Dalglieshowi, jedynemu synowi świętej pamięci kanonika Alexandra Dalgliesha, wszystkie moje książki do. rozdysponowania wedle uznania. Pamiętam dokładnie, ponieważ nazwiska "wydały mi się bardzo dziwne. Szybko pan się zjawił. Dziwię się, że prawnicy w ogóle do pana napisali. Bob Loder na ogół nie jest taki sprawny. Lecz na pana miejscu nie ekscytowałabym się zbytnio. Te książki nigdy mi nie wyglądały na szczególnie wartościowe. Same suche starocie teologiczne. Przy okazji, czy liczył pan na jakieś pieniądze? Jeśli tak, to mam niezbyt dobre wiadomości.
– Nawet nie wiedziałem, że ojciec Baddeley miał jakieś oszczędności.
– My też nie. To był jego kolejny sekrecik. Zostawił dziewiętnaście tysięcy funtów. Niezbyt wielka fortuna, ale zawsze się przyda. Zapisał wszystko Wilfredowi, na rzecz Folwarku Toynton, i z tego co wiem, pieniądze przyszły w samą porę. Grace Willison jest jedyną legatariuszką poza Wilfredem. Otrzymała ten stary sekretarzyk. To znaczy dostanie go, jeśli Wilfred zechce go przenieść.
Usiadła w fotelu przed kominkiem. Jej włosy rozsypały się na oparciu, rozstawiła szeroko nogi. Dalgliesh przyciągnął jedno z krzeseł z opuszczanym oparciem i usiadł naprzeciw niej.
– Czy dobrze znała pani ojca Baddeleya?
– Wszyscy się świetnie znamy, na tym między innymi polega nasz kłopot. Chce pan tu zostać?
– Może na dzień lub dwa. Ale wydaje mi się, że teraz nie będzie można tu zostać…
– Dlaczego nie, jeśli ma pan ochotę. Miejsce jest wolne, przynajmniej dopóki Wilfred nie znajdzie kolejnej ofiary… czy też raczej powinnam powiedzieć lokatora. Sądzę, że nie zgłosi żadnych zastrzeżeń. Poza tym musi pan przecież przejrzeć książki, prawda? Wilfred będzie się chciał ich pozbyć, zanim przyjedzie następny beneficjant.
– To znaczy, że Wilfred Anstey jest właścicielem tego domu?
– Tak, jak również Folwarku Toynton i pozostałych chat, z wyjątkiem chatki Juliusa Courta. To tam dalej, na cyplu, jedyna z widokiem na morze. Wilfred jest właścicielem całej reszty oraz nas.
Zmierzyła go wzrokiem.
– Nie posiada pan żadnych pożytecznych umiejętności, prawda? To znaczy, nie jest pan fizykoterapeutą, pielęgniarzem ani lekarzem, czy choćby księgowym? Nie żeby pan na kogoś takiego wyglądał, lecz jeśli pan jest, to radzę uciekać, zanim Wilfred dojdzie do wniosku, iż jest pan zbyt cenny, żeby pana stąd wypuścić.
– Nie sądzę, by moje szczególne umiejętności na coś mu się przydały.
– W takim razie niech pan zostanie, jeśli to panu odpowiada. Najpierw jednak przedstawię panu obraz tutejszego życia. Może wtedy zmieni pan zdanie.
– Proszę zacząć od siebie – powiedział Dalgliesh. – Nawet nie wiem, kim pani jest.
– Dobry Boże, rzeczywiście! Przepraszam. Nazywam się Maggie Hewson. Mój mąż pracuje w Folwarku jako lekarz. Mieszka ze mną w domku przyznanym nam przez Wilfreda i odpowiednio nazwanym Chatą Miłości, ale większość chwil spędza w Folwarku Toynton. Ponieważ zostało mu tylko pięciu pacjentów, na pewno pan się zastanawia, czym wypełnia sobie czas. No i co, zastanawia się pan? Zatem, Adamie Dalgliesh, jak pan sądzi, czymże on wypełnia sobie czas?
– Czy pani mąż zajmował się ojcem Baddeleyem?
– Na imię miał Michael. Wszyscy go tak nazywaliśmy oprócz Grace Willison. Tak, Eric opiekował się nim za życia i podpisał akt zgonu po jego śmierci. Sześć miesięcy temu nie mógłby tego zrobić, ale teraz, gdy go łaskawie przywrócono do rejestru lekarzy, może się podpisać na orzeczeniu stwierdzającym, iż ktoś całkowicie legalnie nie żyje. Boże, cóż za cholerny przywilej.
Roześmiała się i szperając w kieszeniach spodni wyciągnęła papierosy. Zapaliła jednego i podsunęła paczkę Dalglieshowi. Potrząsnął przecząco głową. Wzruszyła ramionami i dmuchnęła dym w jego kierunku.
– Na co umarł ojciec Baddeley? – zapytał Dalgliesh.
– Serce mu stanęło. Nie, wcale nie żartuję. Był stary, miał zmęczone serce i dwudziestego pierwszego września przestało bić. Ostra niewydolność mięśnia sercowego skomplikowana lekką cukrzycą, jeśli pan woli żargon medyczny.
Читать дальше