– Muszę ją zabrać – zwróciła się do Joego.
– Wiem – odparł z uśmiechem.
– Oczywiście, że z wami jadę – powiedziała Jane. – Chyba nie pozwolimy, aby dyktował nam, co mamy robić. A teraz chodź na śniadanie. Później powiesz mi, dokąd właściwie jedziemy i o co chodzi – rzuciła przez ramię, idąc korytarzem.
Tego wieczoru o pół do dziewiątej mały samolot wylądował na niewielkim lotnisku na północ od Dillard w stanie Arizona. W górach były ostatnio opady śniegu i marznącej mżawki. Lotnisko miało jedynie dwa pasy, a ich nawierzchnia pozostawiała wiele do życzenia. Przy budynku lotniska stała jedna taksówka.
Spiro odebrał telefon od Charliego w taksówce, w drodze do miasta. Kiedy się rozłączył, nie wyglądał na zachwyconego.
– Budynek archiwum spłonął sześć lat temu – relacjonował. – A w miejscowej szkole nie ma śladu po kimkolwiek z rodziny Baldridge’ów.
– Może chodzili do szkoły w sąsiednim miasteczku.
– Sprawdzamy teraz w Jamison. To prawie pięćdziesiąt kilometrów stąd. – Wyjrzał przez okno. – Ale szkoły są zamknięte do jutra rana. Musimy przenocować w hotelu… Choć Charlie twierdzi, iż nie ma tu żadnego hotelu. Zdaje się, że w Dillard mieszka coś około czterech tysięcy ludzi.
– Sześć i pół tysiąca – odezwał się kierowca taksówki.
Spiro sięgnął do kieszeni i wyjął notes.
– Charlie wspominał o pensjonacie niejakiej pani Tolvey na Pine Street.
– Dobry wybór – zgodził się kierowca. – Pani Tolvey podaje doskonałe śniadania.
– Świetnie. – Eve objęła ramieniem Jane, która się o nią opierała. – Żebyśmy mogli tylko gdzieś przenocować! Dziękuję – spojrzała na nazwisko kierowcy na tabliczce – panie Brendle.
– Mam na imię Bob. Łóżka też są bardzo wygodne. Pani Tolvey prowadzi swój pensjonat od ponad dwudziestu lat i co pięć lat wymienia wszystkie materace.
– Niemożliwe – powiedział Spiro.
– Cóż, za często nie są używane.
– Dwadzieścia lat – powtórzył Joe, spoglądając na Spiro. – Co za zbieg okoliczności!
– Charlie jest dobrym agentem. Być może dowiemy się czegoś od pani Tolvey.
– Czy ma dość pokoi? – zapytał Joe kierowcę taksówki.
– Sześć. I wszystkie bardzo czyste i porządne. – Kiwnął głową. – To niedaleko stąd. Dwie przecznice.
Pensjonat mieścił się w dużym, szarym budynku z drewnianą huśtawką na szerokiej frontowej werandzie. Nad drzwiami świeciła się lampa.
– Idźcie do środka – powiedział Bob. – Ja wezmę bagaże.
– Proszę poczekać – powstrzymał go Spiro. – Macie tu jakiś bar?
– Chyba pan żartuje. Cztery. – Bob wyciągnął torby z bagażnika. – Chcą się państwo najpierw napić?
– Dokąd chodzą stali klienci?
– Do baru Cala Simma przy Third Street.
– Niech mnie pan tam zawiezie. Zobaczę, czy jeszcze dziś uda mi się czegoś dowiedzieć – zwrócił się do Eve. – Wynajmij dla mnie pokój i uprzedź panią Tolvey, że zjawię się za parę godzin.
Eve potaknęła.
– Porozmawiasz z panią Tolvey? – spytał Spiro Joego.
– A jak myślisz?
Taksówka odjeżdżała, gdy pani Tolvey otworzyła drzwi. Była pięćdziesięcioparoletnią kobietą z krótkimi, kręconymi, brązowymi włosami i szerokim uśmiechem. Miała na sobie jasnozieloną kordonkowa podomkę.
– Podwiózł was Bob, prawda? Nazywam się Nancy Tolvey. Szukacie noclegu?
– Chcemy wynająć trzy pokoje. – Joe wziął torby i wszedł do przedpokoju. – Podwójny dla pani Duncan i dla dziewczynki, pojedynczy obok nich dla mnie. Nasz przyjaciel przyjedzie za jakiś czas. Dla niego też weźmiemy pokój.
– Dobrze, ale nie mam pokoju z dwoma łóżkami. Może być z jednym podwójnym?
Eve kiwnęła głową.
– Może zaprowadzi pani Eve i Jane na górę, a ja zostanę tu i wypełnię formularz.
Eve wzięła swoje bagaże i razem z Jane poszły na górę za panią Tolvey.
Pokój, który im pokazała, był czysty i jasny, z tapetą w zielone gałązki na kremowym tle.
– Łazienka jest na końcu korytarza – poinformowała pani Tolvey.
– Słyszałaś, Jane – powiedziała Eve. – Idź pierwsza pod prysznic. Rozpakuję nasze rzeczy i zaraz przyniosę ci piżamę.
– Dobrze. – Jane ziewnęła szeroko. – Sama nie wiem, dlaczego jestem taka śpiąca.
– To z powodu tej wysokości – wyjaśniła pani Tolvey. – Nie jesteście stąd, co?
– Przyjechaliśmy z Phoenix.
– Byłam tam raz. – Pani Tolvey pokiwała głową. – Za gorąco. Nigdy nie mogłabym się przyzwyczaić do takiego klimatu po mieszkaniu tu przez całe życie.
Całe życie…
Joe powiedział Spiro, że porozmawia z panią Tolvey, ale Eve równie dobrze mogła to zrobić sama.
– Szukamy rodziny, która chyba mieszkała tutaj dawno temu. Nazywali się Baldridge’owie.
– Baldridge’owie? – Nancy Tolvey zastanawiała się przez chwilę, a potem potrząsnęła przecząco głową. – Chyba nie. Nie przypominam sobie nikogo o takim nazwisku. – Podeszła do schodów. – Przyniosę ręczniki.
Warto było spróbować – pomyślała Eve. Może jutro się czegoś dowiemy.
Nancy Tolvey zeszła na dół zamyślona, marszcząc brwi.
– Coś się stało? – spytał Joe.
Usiadła za staroświeckim biurkiem w korytarzu.
– Nie, nic – odparła i otworzyła książkę meldunkową. – Proszę się tu wpisać. Nazwisko, adres, numer prawa jazdy. – Kiedy wypełniał rubryki w księdze, przypatrywała mu się ze zmarszczonymi brwiami. – Będzie pan miał wspólną łazienkę z przyjaciółmi. Nie mamy… – Zamknęła oczy. – Świece…
– Miałem nadzieję, iż jest u pani elektryczność – rzekł sucho Joe.
Otworzyła oczy.
– Nie to miałam na myśli. Pani Duncan pytała mnie, czy nie znam rodziny Baldridge’ów, i powiedziałam, że nie pamiętam tu nikogo o takim nazwisku.
Joe zesztywniał.
– A teraz pani sobie przypomniała, tak?
– Nie chciałam o tym mówić. Tak, przypomniałam sobie. – Uśmiechnęła się gorzko. – Nie mogłabym zapomnieć. I milczenie nic nie pomoże, prawda? Całe lata usiłowałam pozbyć się tych wspomnień.
– Baldridge’owie mieszkali tu, w mieście? Potrząsnęła głową.
– Nie, na północ od Dillard.
– Koło Jamison?
– Nie, namiot stał wyżej w górach.
– Namiot?
– Stary Baldridge był ewangelistą. Prawdziwie nawiedzonym kaznodzieją. Mieszkał w namiocie rozstawionym na płaskowyżu w górach, gdzie wygłaszał kazania. – Skrzywiła się. – Kiedy byłam nastolatką, trochę się źle prowadziłam. No, może nawet nie trochę. Mój tatuś uważał, że należy zadbać o zbawienie mojej duszy. Kiedy usłyszał o kazaniach namiotowych wielebnego Baldridge’a, zawiózł mnie tam pewnego wieczoru. Mówię panu, to było niezłe przedstawienie. Wielebny potwornie mnie nastraszył.
– Dlaczego?
– Wyglądał jak śmierć na chorągwi. Biała twarz, brudne siwe włosy, a jego oczy…
– Ile miał lat?
– Chyba z sześćdziesiąt. Wydawał mi się naprawdę stary. Miałam zaledwie piętnaście lat.
Czyli ten kaznodzieja nie mógł być Donem – pomyślał Joe.
– Krzyczał na mnie – mówiła dalej Nancy Tolvey. – Stał tam, wymachując czerwoną świecą i wyzywając mnie od kurew.
– Czerwoną świecą?
– W całym namiocie pełno było świec. Nie było światła elektrycznego, tylko wielkie żelazne świeczniki ze świecami. Przy wejściu każdy dostawał świecę. Dzieci białe. Reszta – czerwone albo różowe. – Potrząsnęła głową. – Nigdy nie wybaczyłam tacie, że mnie tam zaprowadził i pozwolił, aby Baldridge zaciągnął mnie do ołtarza i krzyczał na cały głos, że jestem grzesznicą.
Читать дальше