– Tak, czuwam przy panu – powiedział wolno Mühlhaus. – Jako pański przyjaciel i zwierzchnik. Zresztą jedno łączy się z drugim. Zwierzchnik chce, by wrócił pan do pracy. Przyjaciel wierzy, że praca pana uleczy.
Mock spojrzał na przedmiot stojący w rogu pokoju. Był to mosiężny stelaż z dwiema obejmami. W dolnej tkwił dzban z wodą, w górnej – miednica. Nad miednicą wznosił się słupek z lusterkiem. Sprzęt był misternie ozdobiony kluczami wiolinowymi. Spawacz musiał być melomanem. Na brzegu miednicy widać było pianę do golenia upstrzoną czarnymi punktami zgolonego zarostu. Mock potarł brodę i stwierdził, że jest gładka.
– Kto mnie tu goli? – szepnął.
– Ja – odpowiedział Mühlhaus. – Powinienem być fryzjerem. Pańska obdarta broda byłaby dla każdego mistrza nie lada wyzwaniem.
– Po co? Dlaczego pan się mną zajmuje? I tak nie wrócę. Bo niby do czego? – mruknął Mock.
– Mam odpowiadać jako zwierzchnik czy przyjaciel?
– Wszystko jedno.
– Wróci pan do żony i do roboty.
Mock podniósł się, nie zwracając uwagi na ból, wstał i chwycił obiema rękami za gorset, jakby chciał go ściągnąć przez głowę. Jego stopy zaczęły szukać butów, a ręce wyswobadzać się z rękawów koszuli nocnej. Po chwili nie był w stanie ignorować bólu. Padł na łóżko i wbił oczy w Mühlhausa. Ten, nieco wystraszony zachowaniem podwładnego, przypomniał sobie ostrzeżenia lekarza, by nie denerwować pacjenta, i postanowił wyrzucić z siebie wszystko.
– Niech pan posłucha, Mock – Mühlhaus upychał gorączkowo tytoń w cybuchu. – Trzy dni temu rozmawiałem z Knüferem. Znalazł pańską żonę w Wiesbaden i dziś, a najdalej jutro, będzie ona w Berlinie. Tam Knüfer umieści ją w pewnym mieszkaniu i jakieś jego przyjaciółki będą jej pilnowały dniem i nocą. Nie zabraknie jej niczego. Jak tylko zakończy pan sprawę „mordercy z kalendarza”, odbierze pan ją z Berlina i będzie po wszystkim. Pańska hipoteza o powtarzaniu się zbrodni jest przekonująca.
– I co teraz, Mühlhaus? – Mock jeszcze nigdy nie zwracał się tak do swojego szefa. – Trzyma mnie pan w szachu, co? Znajdźcie, Mock, „mordercę z kalendarza”, a ja wam powiem, gdzie jest wasza żona – naśladował zgrzytliwy głos Mühlhausa. Jeszcze raz poderwał się i usiadł na łóżku. – Proszę mnie teraz uważnie posłuchać. – Mam w dupie tę robotę i tego gada, który zabija alkoholików, hitlerowców i skorumpowanych polityków. Interesuje mnie tylko moja żona i teraz wstanę, ubiorę się i pojadę do Berlina. Znajdę Knüfera w mysiej dziurze i on mi powie, gdzie jest Sophie. Rozumie pan? Tak właśnie teraz zrobię.
– Zapomina pan – Mühlhaus chwycił się ostatniej deski ratunku – że zginęła jeszcze młoda dziewczyna. Dziwka, która za parę fenigów robiła wszystko, co się tylko zamarzyło kanaliom takim jak Geissen. Ale miała ona dopiero dziewiętnaście lat i zanim umarłaby na syfilis, mogła jeszcze trochę pożyć…
– Co mnie obchodzą jakieś bezimienne dziwki – Mock zadzwonił znów po siostrę. – Nawet nie ma jak jej wpisać do akt. Ja jadę po inną dziwkę… I ją zmienię… Nigdy już…
– Co pan z nią zrobi, do cholery, kiedy już pan ją znajdzie? – wrzasnął Mühlhaus.
– Obejmę ją za szyję – odpowiedział spokojnie Mock – i poproszę o…
Weszła siostra i zaczęła protestować, kiedy pacjent oznajmił jej zamiar opuszczenia szpitala. Bas Mocka był rozcinany przez histeryczny sopran siostry. Mühlhaus próbował uchwycić w tym szumie jedną myśl, która nie dawała mu spokoju, która miała być kontrargumentem na coś, co do czego Mock całkowicie się pomylił i czego nie uwzględnił. To nie było objęcie za szyję Sophie, by ją uściskać lub udusić, to było coś, co Mock powiedział wcześniej, coś, co się nie zgadzało z prawdą. Tak, już wiedział.
– Cicho, do cholery! Niech się siostra na chwilę zamknie! – wrzasnął Mühlhaus i z zadowoleniem przyjął furkotanie nakrochmalonego fartucha w drzwiach pokoju. – Dlaczego pan uważa, że ta prostytutka była bezimienna? Zidentyfikował ją ojciec, zaniepokojony jej nieobecnością w miejscu pracy, w którym sam ją zresztą umieścił. Niezły drań, co? Był alfonsem własnej córki – wyrzucał z siebie słowa z szybkością karabinu. – Pracowała w tym burdelu dopiero trzy dni i koleżanki po fachu znały tylko jej pseudonim. Ojciec zidentyfikował ją przedwczoraj. Musi pan złapać mordercę tej dziewczyny… Pan w tej sprawie najgłębiej siedzi… Pan ma nowe pomysły… Ta ofiara to nie hitlerowska kanalia ani zapijaczony muzyk… To zwykła dziewczyna zmuszona do nierządu przez własnego ojca!
– Mówi pan „przez ojca”? – Mock wciąż siedział na łóżku. – Jak się ona nazywała? Powiedz pan!
– Rosemarie Bombosch.
Kiedy padło to nazwisko, Mock umilkł. Mühlhaus sapał i szukał zapałek. Zazgrzytała draska, fajka buchnęła iskrami. W drzwiach stanął lekarz i otworzył usta, by zbesztać Mühlhausa za palenie. Nie zdążył tego uczynić, bo nagle odezwał się Mock:
– Dziękuję panu, doktorze, za opiekę, ale opuszczam pański szpital. Wypisuję się!
– Nie wolno panu! – młody lekarz podniósł głos. – Musi pan jeszcze być u nas kilka dni… Z lekarskiego punktu widzenia nie ma tak pilnych spraw, które by…
– Są pilniejsze sprawy niż lekarski punkt widzenia!
– A jakież to sprawy, mój łaskawco, mogą być ważniejsze od rozstrzygania o zdrowiu pacjenta? – lekarz spojrzał ironicznie na oblicze Mocka kręcące się bezradnie w sztywnym gorsecie.
– Muszę wpisać jedno nazwisko do policyjnej kartoteki – powiedział Mock. Wstał z łóżka i słaniając się, podszedł do okna. Wyjrzał przez nie i napotkał wzrok Viktora Ziescha, który – dotknięty nagłym atakiem refleksji nad światem i ludźmi – po raz kolejny dzisiaj przerwał odgarnianie śniegu.
WROCŁAW, CZWARTEK 19 GRUDNIA, GODZINA CZWARTA PO POŁUDNIU
Heinrich Mühlhaus sięgnął na półkę i wyciągnął mały kwadratowy starodruk. Ważąc go przez chwilę w dłoni, uważnie przyglądał się bibliotecznej drabinie, która zakończona była dwoma hakami. Zaczepiono je o żelazną rurę, biegnącą wzdłuż półki z książkami na wysokości około trzech metrów nad ziemią. Mühlhausa zainteresowała nagle liczba szczebli i zaczął je liczyć. Nie mógł jednak dokończyć tej czynności, ponieważ wyższa partia drabiny była prawie całkowicie zasłonięta przez obszerny fartuch magazyniera, w jaki ubrany był jego podwładny Eberhard Mock. Radca kryminalny poprawiał co chwilę strój, wkładał rękę za chirurgiczny gorset drapał się po uwięzionej w nim szyi i cichym, zachrypniętym głosem rozpoczynał odprawę w magazynie Biblioteki Uniwersyteckiej. Dyrektor Hartner siedzący za biurkiem bibliotekarza Smetany, który nieoczekiwanie skończył dziś wcześniej pracę, z niepokojem obserwował, jak zgromadzeni w magazynie policjanci kręcą w palcach papierosy, wyciągają zapałki i przypominając sobie o zakazie palenia, nerwowo wrzucają je do kieszeni. Popatrzył na mapę Wrocławia rozpostartą na drewnianym skrzydle stojaka, na trzy szpilki z czerwonymi główkami wbite w oblane fosą serce miasta, a potem przeniósł poirytowane nieco spojrzenie na Mühlhausa, przeglądającego z uwagą mały starodruk. Czuł się nieswojo w tym miejscu magazynu – przy jego końcowej ścianie przylegającej do kościoła NMP na Piasku. Wszyscy bibliotekarze i magazynierzy unikali przebywania tutaj, gdzie zawsze były lodowate przeciągi, a z górnych półek wypadały wciąż te same książki.
– Dziwi was z pewnością, moi panowie – rozpoczął Mock – że dzisiejsza odprawa odbywa się w tak nietypowym miejscu i w dodatku późno po południu, kiedy zwykle kończycie pracę. Wyjaśnić to można jedynie najwyższą poufnością prowadzonego przez nas śledztwa. Ponieważ uległem wypadkowi i doznałem uszkodzenia gardła, będę mówił krótko i oddam za chwilę panom głos. Podejrzewam, że zabójstwa Gelfrerta, Honnefeldera i Geissena, dokonane przez „kalendarzowego zabójcę”, mają jakiś związek z miejscami, w których znaleziono ciała. Związek ten może być znacznie oddalony w czasie. Stąd moje poszukiwania biblioteczne i archiwalne, w których nieocenioną pomocą służy mi dyrektor Hartner. A teraz do rzeczy – Mock usiadł na przedostatnim szczeblu drabiny i zakaszlał sucho. – Panowie po kolei zreferują mi swoje zadania w kontekście tego, co powiedziałem. Reinert?
Читать дальше