– Nie jest pani w moim typie, moja droga. – Mock spojrzał na ludzi mieszkających naprzeciwko, których strzał z pistoletu przywabił do okna. Zapomnieli na chwilę o szkolnych problemach. Nawet pies wspinał się łapami na parapet. – On jest w moim typie – wskazał głową na jej kochanka. – Tak, tak, doktorze, tylko pan sam może sobie pomóc…
– W jaki sposób? – zapytała kobieta.
– A on nie umie mówić? – Mock odpowiedział pytaniem na pytanie.
– On zrobi to, co ja mu każę – kobieta bezwstydnie wpatrywała się w Mocka.
– To prawda, doktorze Goldmann? – Policjant unikał jej spojrzenia, lepkiego jak zawartość kloaki.
– Błagam, niech mnie pan wypuści, żeby żona tego nie widziała – załkał radca sanitarny. – Wszystko zrobię dla pana…
– Widzicie – Mock zwrócił się do Wirtha i Zupitzy, którzy najwyraźniej mieli dość tego gadania i chętnie by przystąpili do użycia swoich metod. – On już jest mój, już jest miękki… Odwszawienie, mój drogi doktorze. To jest klucz do wyjścia z tej smutnej, kompromitującej sytuacji. Odwszawienie. Dwaj więźniowie nazwiskiem Schmidtke i Dziallas. Odkryje pan u nich wszy, które mogą przenosić tyfus. Wezwie ich pan do siebie. Usiądą u pana w gabinecie, skuci kajdankami, a pan na chwilę wyjdzie. Wtedy ja wejdę do gabinetu. Wyjdę po dwóch kwadransach. To wszystko, czego chcę od pana.
– I co będzie pan robił z nimi przez te dwa kwadranse?
– Porozmawiam, i to wszystko.
– Nie wierz mu! – zasyczała kobieta do kochanka. – Widzisz, że to jakiś bandyta… To mogą być jakieś gangsterskie porachunki… A ty stracisz stanowisko, a może nawet trafisz do więzienia…
– Nic z tego – zaszlochał mężczyzna – wszystko, tylko nie to!
– Lekcji imadła ciąg dalszy – powiedział Mock do swoich ludzi. – Poczekajcie na mnie, zaraz wrócę.
Wyszedł z pokoju i zbiegł po schodach. W „Warszawskim Dworze” było zupełnie pusto. Potajemni kochankowie nie lubią strzałów z pistoletu. Na ulicy było ciemno i wilgotno. Spojrzał ku górze, skąd spadały krople rozsypujące się w świetle gazowej latarni. Dobiegły go tubalne okrzyki. Widocznie człowiek w kamizelce postanowił nadal udzielać lekcji swojemu synowi. Mock wyjął latarkę i dał znak Smolorzowi. Ten prędko zbliżył się i zanurzył w cień ulicy.
– Już dłużej nie da rady – rzekł Smolorz – cholernie zimno. Matka i córka wrzeszczą. Wściekłość. To co? Kiedy? Do domu czy do hotelu?
– Przyprowadź je obie pod okno „Warszawskiego Dworu”. Krzyknij głośno na małą, żeby się uspokoiła. Niech jej matka zdenerwuje się na ciebie, niech wrzeszczy, niech mówi coś głośno! Tak, żeby było słychać na górze. Zrobisz to, Kurt?
– Tak jest – mruknął Smolorz i ruszył w stronę dorożki.
Mock wrócił do hotelu. Wbiegł na górę, wpadł do pokoju i zostawił otwarte drzwi. W numerze śmierdziało potem i było ciemno od dymu z papierosów. Zapach taniego burdelu, taniego, podłego chędożenia.
– A teraz uważajcie – powiedział Mock, obserwując reakcję skutych kochanków na swoje słowa. – Teraz nastąpi zmiana tonu, zmiana wizerunku. Już nie będę uprzejmym akademikiem, który mówi o Homerze, lecz stanę się brutalem. Za chwilę będzie mi jadł z ręki.
Mock podszedł do doktora Goldmanna i obniżył głos.
– Jak długo jeszcze, konowale, będziesz słuchał tej starej szmaty? Odwszawienie, albo twoja żona będzie tutaj za chwilę!
– Tylko nie to, błagam! Wszystko, tylko nie to – doktorem Goldmannem szarpały spazmy rozpaczy, jego głos wzniósł się niczym zaśpiew kantora.
Mock podszedł do okna i otworzył je na oścież.
– Pod oknem jest twoja żona i córka, rozumiesz? To co, robimy odwszawienie?
– Nie!!! – wrzasnął doktor. – Nie mogę!!!
Mock wystawił głowę za okno i łapał rozpryski deszczu. Potem schował się z powrotem do pokoju, wyjął z kieszeni kościany grzebyk i przyczesał gęste, wilgotne fale włosów. Wtedy to usłyszał. Szybkie kroki na schodach. Wtedy to zobaczył. Dziesięcioletnia dziewczynka w berecie i w jasnym lamowanym płaszczyku. Zupitza zakręcił rękami jak skrzydłami wiatraka, lecz dziewczynka jednym skokiem minęła niezgrabnego kloca i znalazła się w pokoju.
– Tatusiu, usłyszałam twój głos – krzyknęła dziewczynka – już mam dość stania na zimnie z tym panem. Co robisz, tatusiu?!
Mock rzucił na łóżko pierzynę tak, że zakryła oba nagie ciała. Nie zakryła zaś twarzy. Mężczyźni w pokoju znieruchomieli. Kobieta na łóżku poruszyła szybko głową, a jej przetłuszczone włosy spadły, zasłaniając twarz.
– Tatusiu – zawołała dziewczynka – czemu jesteś goły? Czemu babcia jest goła?
Doktor Goldmann cicho płakał, kobieta rzucała głową na prawo i lewo, uderzając skrońmi o szczeble wezgłowia, a Wirth i Zupitza wpatrywali się tępo w Smolorza i dziewczynkę, będącą młodszą kopią tej, która usiłowała teraz schować głowę pod pierzynę bez poszwy.
– To się nazywa jedzenie z ręki? – zapytał Wirth, dał znak Zupitzy i obaj opuścili pokój.
Mock uwolnił teściową oraz zięcia i również wyszedł, prowadząc bezwolną i osłupiałą dziewczynkę. Nie chciał swoją obecnością burzyć rodzinnej atmosfery.
Breslau, czwartek 25 października 1923 roku,
dziesiąta wieczór
Obok „Warszawskiego Dworu” było wiele knajp. O jednej z nich Mock nie miał najmniejszego pojęcia, a jednak do niej trafił. Kierowany niezawodnym instynktem poszukiwacza ukojenia, nie pożegnawszy się nawet ze swoimi ludźmi, nacisnął pierwszą lepszą klamkę jakiejś bramy i – zamiast na klatce schodowej – znalazł się w niskim, ciemnym królestwie prostych zachowań i nieskomplikowanych rozmów, gdzie kac nie istnieje. Szarpiąc się z grubą kotarą, która miała nie dopuszczać zimnej i wilgotnej jesieni do ciasnego wnętrza, dławiącego gęstym dymem, doskonale wiedział, że za chwilę zapomni o szantażu w śmierdzącym hoteliku i o pogardliwych spojrzeniach Wirtha i Zupitzy. Po kilku głębokich łykach zapomni o upodleniu radcy sanitarnego, doktora Goldmanna, i o narażeniu jego córki na widok chudych pośladków ojca i rozpaczliwych prób, jakie podejmowała jej babcia, by ukryć się za rzadkimi, śliskimi od tłuszczu włosami. Za chwilę napije się wody z rzeki zapomnienia, którą rozlano do ciemnozielonych zakorkowanych butelek z wytłoczonymi nazwami różnych gorzelni, znanych bardzo dobrze samotnym alkoholowym wędrowcom.
Takim właśnie słowem Mock określił samego siebie, kiedy usiadł przy jedynym wolnym stoliku w korytarzyku prowadzącym na podwórze, gdzie znajdował się pisuar i ustęp. Zamówił u uśmiechniętego kelnera dwie butelki piwa od Haasego i cztery kieliszki wódki czystej, która – jak podsumował usłużny ober – nigdy nie plami honoru ani munduru. Kieliszki ustawił przed sobą w równym rzędzie, odpiął zegarek od kamizelki i położył go na stole. Z czasomierzem przed oczyma chciał udać się w szybką podróż do kraju spirytusowych uniesień. Co kwadrans wypijał kieliszek i zapalał papierosa. W przerwach popijał piwo małymi łykami i przypatrywał się innym gościom lokalu. Z ich oczu i gestów biła tłumiona niechęć. Były – jak sądził – dwa powody tego stanu rzeczy. Albo stali goście nie lubili nikogo obcego w swej knajpie, która – pozbawiona szyldu – była sama w sobie dość tajemniczym lokalem, przeznaczonym chyba dla wybrańców, albo obecne na sali prostytutki już przekazały wszystkim informację, jaki zawód uprawia ten ponury, masywnie zbudowany elegant w marynarce z porwanym rękawem. Mock najpierw pragnął samotności, ale po wypiciu w ciągu dwóch kwadransów setki wódki i jednego piwa naszła go chęć porozmawiania z kimkolwiek. Nie chciał się nikomu zwierzać. Chciał pogawędzić o wybuchu komunistycznego powstania w Hamburgu lub o powołaniu republiki reńskiej w Akwizgranie, bo po prostu znudziło mu się towarzystwo wiklinowego parawanu, który stał koło jego stolika, przesłaniając wyjście na podwórze, skąd zimne powietrze wlatywało mu pod spodnie. Rozejrzał się po korytarzyku i po tej części sali, którą widział. Lampy elektryczne jarzyły się bardzo słabo, nie oświetlając wystarczająco baru.
Читать дальше