– Milcz, neofito! – mimo dudnienia potężnego głosu można było w tym napomnieniu usłyszeć nuty wesołości. – I uważnie słuchaj!
Mizantrop kiwnął ptasią głową jednemu z zebranych. Ktoś wzniósł świecę, ktoś w jej świetle zaczął przemawiać piskliwym, świdrującym głosem. Głos był jednostajny i pełen wysokich modulacyj, jakby na świętym zgromadzeniu odczytywano świętą księgę. Jednak wiele nieartykułowanych przerywników świadczyło bardzo wyraźnie, że nikt niczego nie czytał, lecz odtwarzał tekst z pamięci.
– Na trzy sposoby można znaleźć się w naszym bractwie. Oto pierwszy. Zabić jakiegoś nędznika, zabrać coś – nazwijmy to pars pro toto – z jego ciała, a potem go ekshumować i udowodnić, że pars pro toto pochodzi właśnie od tego zmarłego. Ta metoda nazywa się Quod erat demonstrandum. Drugi sposób to również morderstwo jakiejś nędznej kreatury, ale morderstwo jawne i jednocześnie bezkarne. Wszyscy wiedzą, kto zabił, ale sprawca cieszy się wolnością. W naszej krótkiej historii był tylko jeden taki wypadek. Zarządca majątku ziemskiego z Bawarii własnymi rękami zamordował parobka, który zgwałcił jego żonę w stajni. Udzielał wywiadów w gazetach i wszędzie mówił: „To ja zabiłem i jeszcze raz bym to uczynił”. Sąd go uniewinnił, a następnego dnia po rozprawie zjawiliśmy się u niego z petycją, aby był z nami. Najpierw odmówił, no to zostawiliśmy mu w prezencie książkę Mayrhofera. Po miesiącu znów go odwiedziliśmy i wtedy nie odmówił. Gdyby ten człowiek był bardziej wykształcony, zostałby naszym przywódcą. Ktoś, kto oznajmia całemu światu: „Zabiłem i nic nikt mi nie zrobi!”, jest godzien być naszym przywódcą. Ta metoda nazywa się Impune interfecit. Jest jeszcze trzecia droga do nas. Zmusić kogoś do samobójstwa. Nazywa się to Coactus mana se ipsa interfecit.
– Masz zatem trzy wyjścia – powiedział huczący głos do zdezorientowanego kandydata. – Quod erat demonstrandum albo Impune interfecit, albo Coactus manu se ipsa interfecit. Co wybierasz? Udowodnienie, bezkarne zabójstwo czy zmuszenie do samobójstwa?
Breslau, sobota 27 października 1923 roku,
czwarta nad ranem
Na małym cmentarzu przy An der Gucke wiatr targał koronami drzew i sypał suchymi liśćmi na ludzi stojących wokół rozkopanego grobu. Nie czyniło im to większej szkody, ponieważ wszyscy mieli na twarzy ptasie maski. Z ramion spływały im długie do ziemi, czarne ceratowe peleryny, po których stukał żwir porywany przez wicher. W rękach postaci kołysały się lampy naftowe, które były jedynymi jasnymi punktami w ciężkiej ciemności cmentarza, jeśli nie liczyć kilku dogasających lampek na grobach.
Ludzie w maskach podskakiwali i tupali, aby odpędzić dotkliwe zimno, potęgowane przez wiatr. Nie przeszkadzało ono spoconemu człowiekowi, który kolejnymi pociągnięciami łopaty wyrzucał z dołu kupy wilgotnego piasku. Kiedy łopata zastukała o drewniane wieko trumny, kopiący przerwał pracę, zapalił papierosa i oparł się o stylisko. Jeden z zamaskowanych ludzi podał mu młotek ciesielski. Mężczyzna w dole spokojnie wypalił papierosa, potem wysoko odrzucił niedopałek i sięgnął po narzędzie. Jego wąska, rozdwojona końcówka weszła pod wieko trumny i natychmiast posłużyła jako dźwignia. Rozległ się cichy zgrzyt i z krawędzi trumny wyszły długie gwoździe. Wieko zostało przesunięte na bok i oczom zebranych ukazała się napuchnięta, zielonosina twarz z fioletowymi plamami opadowymi na uszach. Mężczyzna w dole włożył rękawiczki i jeszcze raz użył młotka – tym razem, aby rozsunąć usta i zęby trupa. Potem podciągnął górną wargę i odsłonił pokryte brunatnymi plamami dziąsło. Stojący nad grobem prawie zawiesili lampy nad ciałem. Dały one tyle światła, iż wszyscy wyraźnie ujrzeli dwa ułamane trupie zęby – jedynki.
– To za mało! – zadudnił głos jednego z zamaskowanych. – Pokaż, czy zęby pasują!
Ekshumator zdjął ręce z głowy zmarłej, wytarł je o szmatę i sięgnął do kieszeni, skąd po sekundzie wyjął chustkę do nosa, wypełnioną zębami. Położył ją na odsuniętym wieku trumny i pochylił się nad ułamanymi kawałkami kości. Wtedy zadudnił piach na trumnie. Człowiek w dole podniósł głowę ku górze i otworzył usta z przerażenia. Wilgotna zbita bryła uderzyła go w głowę. Chciał coś krzyknąć, ale ziemia dostała mu się do gardła. Wstrząsnął nim dreszcz, kiedy wzdłuż kręgosłupa, pod koszulą, posypały się mokre ziarenka. W słabym blasku lamp naftowych widział, jak nad jego głową szaleje piaskowy tajfun. Nagle wszystko się uspokoiło i znów wisiało nad nim ciche, rozgwieżdżone niebo.
– Pogrzebiemy cię żywcem – szept mężczyzny w masce zdradzał jego potężne możliwości głosowe. – Wiemy, że jesteś policyjnym agentem. Udawałeś protokolanta sądowego. Ale my nie damy się oszukać. Wśród nas jest ktoś, kto zajmuje wysokie, ale to bardzo wysokie stanowisko w wymiarze sprawiedliwości. Przejrzał dokładnie twoje akta. Masz teraz ostatnią szansę się przyznać. Jeśli tego nie uczynisz, zostaniesz zasypany żywcem bez żadnej litości. Po kilku godzinach ścierwojady i robaki porzucą rozłożone ciało tej kurwy i zaczną się wgryzać w twoje świeże mięso. A ty nie będziesz mógł się ruszyć. Resztkę tlenu wciągniesz do płuc wraz z ziemią. Jeśli się przyznasz, unikniesz tego.
I znów rozpętała się nad nim burza wilgotnego piasku. Rzucił się ku górze i zaczął się wydrapywać na powierzchnię. Wskoczył na trumnę i odbił się od niej. Wtedy poczuł, że coś rozsadza mu oczodół. Nie zobaczył, co to było, ponieważ jego oczy zostały zalane krwią i zasypane piaskiem. Dojrzał jedynie zamglone szklane otwory na oczy, ostre dzioby masek i ręce wystające spod ceratowych peleryn. Ręce te machały łopatami, które były ostre i błyszczały na końcach jak noże.
– Przyznajesz się – zahuczał głos nad nim, przekrzykując szczęk łopat – to zostajesz ułaskawiony. Nie przyznajesz się, będziesz zasypany żywcem.
– Tak! – wrzasnął z dołu i otarł z krwi policzek. – Jestem policyjnym agentem. Proszę o miłosierdzie!
Zapadła cisza. Mężczyźni wbili łopaty w ziemię i oparli się na nich. Przez szklane otwory, na których skroplił się ich pot, patrzyli na człowieka w dole.
– Jeszcze nigdy policja nie była tak blisko nas – usłyszał policyjny agent – i już nigdy nie będzie. A oto twoje ułaskawienie.
O deski trumny coś zastukało. Człowiek w dole schylił się i podniósł blaszane pudełko. Znał je doskonale. Pastylki odświeżające Neumanna. Nad sobą usłyszał szum. Zadźwięczały łopaty i dół zaczął się wypełniać ziemią. Człowiek odbił się znowu od trumny i wbił palce w gliniasty pagórek usypany obok otwartego grobu. Wtedy poczuł, jak naostrzony metal zgrzyta o jego kości dłoni. Wpadł do dołu, a z jego przetrąconych palców trysnęła krew. Mały palec zwisał na nitce skóry, inne były wyraźnie przepołowione i jakby przesunięte.
– Błagam zmiłowania! – krzyknął.
Sypiące się z góry kupy piachu czyniły gęsty szum. Nie był on jednak na tyle duży, żeby mu umknęły ostatnie słowa, jakie usłyszał na tym świecie.
– Tam są kapsułki cyjankali. Żeby ci było przyjemnie umierać, zmieszaliśmy je z twoimi ulubionymi pastylkami miętowymi. Chyba najbardziej lubisz te od Neumanna, prawda? Takie ci kupiliśmy. Doceń naszą szlachetność! Oto twoja mizerykordia!
Breslau, sobota 27 października 1923 roku,
południe
Mock doznał po przebudzeniu trzech gwałtownych uczuć – wszystkie bez wyjątku były przykre. Jego nagim ciałem, przykrytym czymś szorstkim, targnął spazm zimna, jego nozdrza wykrzywiły się od mocnego smrodu wymiocin i moczu, a jego oczy zostały porażone przez oślepiający elektryczny blask. Do pełni szczęścia brakowało mu jedynie cygańskiego akordeonisty wygrywającego czardasze. Podniósł się z twardego posłania i otworzył szeroko oczy. Po pierwszej chwili świetlnego porażenia wszystko zobaczył we właściwych kolorach i proporcjach. Prycza, na której siedział, przykryta była szarym, szorstkim kocem, wiadro wypełnione wydzielinami nie było dostatecznie szczelnie zamknięte, a nad jego głową potężna żarówka zalewała białym światłem aresztancką celę bez okna. Tak, znajdował się w areszcie, i to – na pierwszy rzut oka – w policyjnym areszcie rewirowym.
Читать дальше