Nie miały zresztą czego oświetlać. Na pustej półce za ladą widniały tylko trzy zwiędłe róże w blaszanym pudełku po czekoladkach „Frankonia”. Najwidoczniej informacji o trunkach i jadle udzielał personel, składający się z kelnera i barmana, którego tępą mordę i porośnięty gęstą szczeciną łeb Mock skądś znał. Ci dwaj nie stanowili towarzystwa, za jakim tęsknił. Spojrzał na najbliższych sąsiadów i zaczął przysłuchiwać się ich rozmowie. Dwaj mężczyźni w średnim wieku przesunęli meloniki na potylice i wypijali liczne kufle piwa, czym zyskali na moment sympatię Mocka. Zarazem jednak przedmiot ich rozmów zrobił na nim wrażenie wręcz przeciwne. Najpierw bowiem wymieniali uwagi o omnibusach w Breslau, a potem o jakości cementu ze znanej fabryki Gogolin-Gorasdze. Ani wywody jednego z nich, który opowiadał, jak to trudno zapanować nad firmą, w której pracuje ponad dwieście koni, sześćdziesięciu dwóch konduktorów i stu dwóch stangretów, ani zachwyty drugiego nad sypkością śląskiego cementu nie wydały się Mockowi interesujące. Toteż siedział w milczeniu i – bacznie obserwując ruchy wskazówek zegarka – spożywał regularnie – co do sekundy! – wódkę i piwo oraz dostarczał swemu organizmowi kolejnych dawek nikotyny. Jego myśli już nie były przyjazne wobec świata. Koncentrowały się teraz wokół problemu niewykorzystanych szans i jego konsekwencji.
Kiedy minęły trzy kwadranse i szkło stojące przed nim było puste, wstał, schował zegarek do kamizelki i lekko się kołysząc, podszedł do baru. Zamówił kolejne cztery kieliszki wódki czystej i kolejne dwie butelki piwa. Dowiedziawszy się, że jedynym daniem jest w tym lokalu sznycel cielęcy na zimno, zamówił ten specjał, żądając, aby koniecznie posadzono mu nań jajko. Potem wziął klucz do ustępu i udał się w stronę wiklinowego parawanu. Minął go i znalazł się na małym podwórku, na które wychodziły opryskane deszczem i błotem witryny kilku warsztatów rzemieślniczych. Kierując się węchem i przeskakując pamiątkę pozostawioną przez jakiegoś konia, bezbłędnie trafił do ustępu. Otworzył drzwi i poczuł ciężar na swojej szyi. Ciężar był tak wielki, że Mock opadł na kolana. Gdyby nie przeszkody anatomiczne, jego grdyka zostałaby prawie wepchnięta w gardło. Zaczął się krztusić. W ustach poczuł kwas wymiotów. Melonik gdzieś się potoczył. Zdał sobie sprawę, że ktoś wisi mu na karku. A potem oślepiający ból. Wydawało mu się, że słyszy trzask pękającej czaszki. Ostatnie doznanie, jakie pojawiło się w jego umyśle, to była silna irytacja z powodu zabrudzeń na meloniku i podejrzenie, że potoczył się on albo w głąb ustępu, albo w owsiany koński kał na podwórku.
Dziesięć kilometrów na południe od Breslau,
piątek 26 października 1923 roku, druga w nocy
Pojazd sunął szybko po jakichś wyboistych drogach. Z jego gwałtownych przechyłów wywnioskował, że najprawdopodobniej znajduje się w trójkołowym automobilu. Takich dostawczych trójkołowców nie brakowało na ulicach Breslau. Kiedyś nawet sam kierował jednym z nich. Nie był jednak stuprocentowo pewien, czy dobrze rozpoznał maszynę, ponieważ kilka minut wcześniej, zanim się w niej znalazł, stracił wzrokowy kontakt ze światem z powodu szorstkiego filcowego kaptura bez otworów na oczy, jaki spoczywał na jego głowie. Ten ślepy kaptur leżał dziś na ławce w Ostpark o umówionej godzinie jedenastej wieczór, a dołączono do niego dwa polecenia. Oba natychmiast wykonał. Włożył kaptur, powstrzymał się od palenia i cierpliwie czekał. Po długiej chwili ktoś do niego podszedł, ujął pod ramię i bez słowa dokądś poprowadził. Najpierw pod podeszwami butów czuł ziarenka żwiru, a po kilku chwilach – gładkie kamienie jezdni. Ktoś pomógł mu wejść do szoferki. Trzasnęła blacha drzwi. Kierowca poprosił o niezdejmowanie kaptura i ruszył.
Nagle zatrzymali się. Głęboko westchnął. Jechali już długo, a pojazd się kołysał i podskakiwał. Kilkakrotnie zwalniali, a raz nawet się zatrzymali. Nie oczekiwał zatem, że ten najbliższy postój będzie ostatni. Tak jednak było. Silnik zgasł, szofer wysiadł i otworzył drzwi. Wtedy poczuł zapach wilgotnego leśnego powietrza. Ktoś wziął go pod łokieć. Ruszyli. Buty zazgrzytały na żwirze, potem poślizgały się na kamieniach, a w końcu zastukały na deskach podłogi. W nozdrza wciągnął zapach lasu, a potem woń świec. Najpierw było zimno, teraz ogarniało go przyjemne ciepło.
– Zdejmij kaptur – powiedział tubalny głos.
Uczynił to, co mu polecono. W pierwszej chwili pomyślał, że to deja vu. Ludzie w ptasich maskach pochylali się ku sobie i wykonywali różne gesty. Teraz zrozumiał, że nie są to żadne taneczne ewolucje, lecz raczej rodzaj języka migowego. Świece stały na podłodze i pod ścianami, które były wybite ciemnozielonym materiałem. Kontury postaci były zwielokrotnione i rozszerzały się ku górze.
– Prawie dwa tygodnie temu przeszedłeś pierwszą próbę – huczał głos – z zimną krwią wytrzymałeś widok człowieka-śmiecia, któremu poderżnąłem gardło. Kiedy odwożono cię z powrotem na cmentarz w Strehlen, rozmawialiśmy o tobie. Twoja obecność w tym miejscu, dzisiaj, jest dowodem, że pomyślnie przeszedłeś przez pierwszy krąg piekła.
Zapadła cisza, a potem zgromadzeni wybuchnęli śmiechem. Okrągłe okulary błyskały rozbawieniem, a ptasie dzioby uderzały o siebie. On również się uśmiechnął.
– Przed tobą kolejna próba – w głosie prowadzącego pobrzmiewały jeszcze nuty śmiechu. – Chcesz do nas przystąpić, tak?
– Tak.
– Wiesz, jaki jest warunek przystąpienia do bractwa mizantropów?
– Wiem. Należy zabić jakiegoś wyrzutka społeczeństwa, kogoś, po kim nikt nie zapłacze. Jak to pan powiedział, „człowieka-śmiecia”…
– Kogo zabiłeś? – zadudnił głos.
– Dwie występne kobiety i ich alfonsa. Dziwki zżarte przez syfilis i rozpustnego pederastę – odpowiedział wolno.
– Przedstaw nam dowód, że to zrobiłeś!
Sięgnął do kieszeni marynarki. Pod opuszkami palców wyczuł małą pergaminową torebeczkę. Wyjął ją i otworzył.
– Przepraszam – rzekł – to są cukierki miętowe, a to, co chcę wam pokazać, mam w innej tytce.
Z drugiej kieszeni wyjął identyczny zwoik, otworzył go, a zawartość wysypał na dłoń. Wyprostował palce. Na naciągniętej skórze dłoni leżały trzy płaskie zęby i jeden większy okruch kości.
– Jesteś dentystą? – zapytał mizantrop.
– Ułamałem zęby tym ladacznicom – rzekł po chwili milczenia. – Oto dowód.
– To nie jest dowód. Niczego nam nie udowodniłeś. Dowód to rozwiązanie równania matematycznego. Lewa strona równa się prawej. Musisz zestawić obie strony. Ty jedynie pokazałeś nam lewą. A gdzie jest prawa?
– Od pół roku obie gniją pod ziemią – odpowiedział, choć nie miał pewności, czy dobrze zrozumiał ten matematyczny wywód. – Czyż mogę wobec tego zestawić obie strony?
– Możesz!
– Jak?
– Pojedziemy na cmentarz, gdzie je pochowano. Odkopiemy trumny. Wtedy ty zdejmiesz wieka, otworzysz im usta i pokażesz nam, czy ułamane zęby pasują do tego, co zostało w szczęce. A potem krzykniesz: Quod erat demonstrandum! Wyjdziesz z dołu i oddasz nam te zęby. A później będą one u nas przechowywane. Każdy z nas oddał bractwu takie pamiątki, które jednocześnie stanowią dowód. Tylko ja wiem, gdzie one są. I to jest nasz strach, to jest nasze spoiwo!
– Nie mogę tego uczynić! Nie potrafię! Zemdleję! Na wojnie nie mogłem znieść trupiej woni. Pokażę wam, w którym miejscu wrzuciłem do Odry alfonsa. Opłacę nurka…
Читать дальше