W kobiecie w tym czasie nastąpiła zmiana. Z lękliwej owieczki zamieniła się w harpię. Rozcapierzyła palce i skierowała je ku twarzy Mocka. Nie udało mu się uniknąć dwóch jej paznokci, które wydarły kawałek naskórka w kąciku oka i za uchem. Zeskoczył z łóżka i ocenił sytuację. Chudy mężczyzna, przykuty kajdankami, szarpał się u wezgłowia, wprawiając w ruch całe łóżko, kobieta zaś – nie przejmując się własną nagością – syczała jak żmija i powoli ruszyła na kolanach w stronę Mocka. Ten poczuł strumyk krwi, który wpływał mu za kołnierz.
– Krew pobrudziła mi kołnierzyk? – zapytał Wirtha.
– Tak… – odparł zapytany.
– Pobrudziłaś mi kołnierzyk, kurwo! – Szczęki Mocka zacisnęły się mocno. – Tak? Tak właśnie zrobiłaś? Wiesz, kurwo, co to znaczy pobrudzić mi kołnierzyk albo powalać błotem moje buty? To znaczy rozzłościć mnie. Bardzo rozzłościć…
Kobieta została nazwana przez Mocka dosadnie, ale chyba nietrafnie. Jak na prostytutkę, była za stara i za brzydka. Miała suche, obwisłe piersi, a zarost podbrzusza rozprzestrzeniał się aż na pachwiny i uda. Pod jej skórą nierównomiernie, jak ziarna piasku, rozkładały się grudki tłuszczu. Obrzydzenie, które Mock poczuł na jej widok, i wściekłość z powodu pobrudzonego sztywnego kołnierzyka nie uśpiły jednak instynktu obronnego, którym się musiał natychmiast wykazać. Kobieta bowiem postanowiła działać inaczej. Nie atakowała już Mocka pazurami. Były jej potrzebne, aby przepędzić napastnika z łóżka. Kiedy już dopięła swego i Mock zeskoczył z posłania, skupiając się na swoim pobrudzonym kołnierzyku, sięgnęła pod prześcieradło i wyjęła mały rewolwer. Nacisnęła spust, kiedy chwycił ją za przedramię. Poczuł, że zapiekła go skóra na łokciu. Szarpnął jej rękę z taką siłą, że poczuł jakiś chrzęst. Zaparł się nogą o krawędź łóżka i wykonał półobrót – jak starożytny dyskobol. Ciało kobiety uderzyło o metalowe szczeble tak mocno, że łóżko się zawaliło. Zapadła cisza. Mock spojrzał na mebel, który przypominał mu teraz jakieś zwierzę o podciętych przednich łapach, potem na leżącą bez ruchu kobietę, a na koniec na przestrzelony rękaw swojej marynarki, którą szył u Leo Nathana z najlepszych bielskich materiałów. Klnąc, podszedł do nieprzytomnej kobiety i pociągnął ją w stronę wezgłowia.
– Leż i nie ruszaj się – powiedział do mężczyzny.
Wirth i Zupitza stali w drzwiach i patrzyli, jak Mock otwiera kajdanki, a następnie przeciąga je przez szczebelki i zaciska na przegubie kobiety. Kochankowie leżeli teraz skuci jedną parą kajdanek. Mock oglądał rozerwany rękaw i ciężko sapał.
– Patrzcie dalej – powiedział wolno, sapiąc w przerwach między wyrazami – zaraz będzie jadł mi z ręki.
Wirth i Zupitza usiedli i zapalili papierosy. Zaniepokojony portier, odwieczny policyjny informator, przybiegł z dołu, spojrzał na rozgardiasz w pokoju, a potem na spoconego Mocka. Ten kiwnął mu uspokajająco głową. Portier wyszedł, a Mock zamknął drzwi i podszedł do mężczyzny, który teraz tylko jedną dłonią zakrywał swoje genitalia.
– Przedstawiam wam, moi drodzy – rzekł donośnie do Wirtha i Zupitzy – pana doktora Theodora Goldmanna, radcę sanitarnego w więzieniu śledczym przy Freiburger Strasse. Lat trzydzieści, żonaty. Damy, która mu towarzyszy, nie znam. Ale jej wiek mogę określić na plus minus lat pięćdziesiąt. Czytał pan Lukrecjusza, doktorze? – zwrócił się nieoczekiwanie do skutego mężczyzny.
– Nie czytałem – powiedział Goldmann ostrym i stanowczym głosem, jakby użycie jego tytułu przez Mocka dodało mu pewności siebie – a teraz proszę albo mnie rozkuć, albo dać mi coś do okrycia. A nade wszystko gadaj pan, o co tu chodzi i kim pan jest! I skąd pan mnie w ogóle zna?
– Wstyd – uśmiechnął się Mock, usiadł na brzegu łóżka i otworzył papierośnicę – jaki wstyd! Człowiek z wyższym wykształceniem nie zna jednego z najważniejszych filozofów rzymskich… Doprawdy wstyd…
– Nie czytaliśmy go w gimnazjum, a zresztą nie mam zamiaru się usprawiedliwiać. – Goldmann odmówił przyjęcia papierosa i patrząc na Mocka z wyższością, wrzasnął: – No rozkuj mnie, chamie, ale już!
– Patrzcie no, nie zna Lukrecjusza. – Mock pokręcił głową z niedowierzaniem. – A gdyby znał, oszczędziłby mi sporo czasu, co nie, chłopaki?
Wirth i Zupitza, nazwani „chłopakami”, patrzyli na Mocka z otwartymi ustami, kiedy krążył w ciasnocie pokoju jak dzikie zwierzę – pomiędzy łóżkiem, krzesłami i oknem. Przybierał przy tym pozę profesorską, modulował głos i wznosił ku górze oczy i wskazujący palec.
– U Lukrecjusza, na samym początku jego poematu De rerum natura – Mock wpadł w stan bliski zachwytowi – jest scena miłosna pomiędzy Marsem a Wenerą. Poeta pisze, że bóg wojny odchyla swój tęgi, kształtny kark, a jego oddech zawisa u ust bogini. Piękne, nieprawdaż?
Wirth i Zupitza przytaknęli, choć nie bardzo rozumieli frazę „oddech zawisa u ust”. Niewysoki przemytnik skupił całą uwagę na małym browningu M 1910, z którego skuta kobieta usiłowała postrzelić Mocka, a jego niemy towarzysz – na ruchach, jakie wykonywała.
– Lukrecjusz nie opisuje dalej całej historii – ciągnął Mock, dotykając ręki kobiety i stwierdzając z zadowoleniem, że kończyna nie została złamana. – A dalej było tak. Tę historię znamy z Homera, a zatem będę używał greckich imion bóstw. Kiedy Ares i Afrodyta, wspomniani kochankowie, leżeli w uścisku, zjawił się nagle mąż Afrodyty Hefajstos i zarzucił na nich sieć, którą już wcześniej przygotował. Potem wezwał wszystkich bogów z Olimpu, aby unaocznić zdradę, jakiej dopuściła się jego żona. Posłuchajcie uważnie. Teraz cały mit uwspółcześnię…
Mock patrzył na nagą parę. Kobieta usiłowała zakryć twarz włosami. Były przetłuszczone i niestarannie pofarbowane. Spod czerni wychodziły siwe odrosty. Mężczyzna zaczął dygotać.
– Patrzcie – Mock znów zwrócił się do swoich kompanów – on się już boi. A czego się boi? Właśnie mitu. Bo mit jest wiecznie żywy. On jest Aresem, naga starsza dama – Afrodytą, a ja – Hefajstosem. Pojawia się jedynie pytanie: a komu ja, jako kulawy bóg kowal, pokażę złapanych w sieć kochanków? No komu, doktorze? Komu unaocznię pańską hańbę? Może pańskiej żonie? Jest tu w pobliżu…
Mock podszedł do okna i wyjrzał przez nie. Bardzo wąska Antonienstrasse była obwieszona szyldami różnych instytucji i lokali. W końcu ulicy, na tle monumentalnego gmachu Biblioteki Miejskiej, rysował się ciemny kształt dorożki i jakiejś masywnej postaci. Mock wsadził do ust kciuk i palec wskazujący skręcony w pierścień i głośno gwizdnął – jak podwórkowy łobuz. Masywna postać uniosła rękę. Pojedynczy błysk latarki. Mock ciepło pomyślał o Kurcie Smolorzu i odwrócił się do doktora, a dygot i szczękanie zębami można było teraz usprawiedliwić zimnym, przegniłym od deszczu powietrzem, wpadającym do pokoju.
– Mój człowiek siedzi czterdzieści metrów stąd, w dorożce – uśmiechnął się Mock. – Nie jest sam. On bardzo lubi damskie towarzystwo. Jest z nim pańska żona. Wystarczy, że dam mu znak, a będziemy tutaj mieli odwiedziny.
Goldmann zaczął łkać. Szloch targnął nim jak atak epilepsji. Zwijał się na łóżku i rzucał. Już nie starał się ukryć swojego pomarszczonego membrum virile. Kobieta spojrzała na niego z pogardą, a potem zwróciła się do Mocka słodkim głosem:
– Lubię prawdziwych mężczyzn jak pan, a nie takie flaki jak ten – wskazała głową swojego kochanka. – Pańscy koledzy też wyglądają mi na chłopów na schwał. Może nam być bardzo przyjemnie. Wszystkim. Niech pan tylko nie kompromituje tego słabeusza. Jego żona to niezła jędza. Zadręczy nieboraka. A ja sporo widziałam w swoim życiu i naprawdę sporo umiem…
Читать дальше