Wczoraj, kiedy zjawił się o północy w kaplicy cmentarnej w Strehlen, poczuł przypływ nadziei. Za rynną znalazł bowiem kartkę z zupełnie innym niż do tej pory komunikatem. Nikt nie kazał mu się stawiać nazajutrz w jakimś innym miejscu. „Nie wolno ci się stąd ruszyć. Czekaj tutaj, aż ktoś przyjdzie po ciebie. Cały czas jesteś obserwowany” – w takie właśnie polecenie układały się krzywo wycięte gazetowe litery. Czekał, palił, gryzł miętowe dropsy, marzł i co chwila otrzepywał parasol. Około czwartej nad ranem nie słyszał niczego poza przeraźliwym szczękaniem własnych zębów. Nie dosłyszał zatem kroków stawianych w rozmiękłej glinie. Drgnął, kiedy poczuł obecność jakichś osób. Zapalił zapalniczkę i serce omal nie rozsadziło mu gardła. Stali przed nim. Czterej mężczyźni w długich płaszczach ociekających deszczem. Na głowach mieli kapelusze, na twarzach skórzane maski przeciwgazowe. Zamiast rur czy wystających filtrów zaopatrzone były w zakrzywione ptasie dzioby. Widział już kiedyś takie postaci na obrazie. Nie pamiętał nazwiska malarza. Pamiętał tytuł obrazu. Piekło.
Bez słowa poszedł za diabłami. Znalazł się najpierw w śmierdzącym odchodami magazynie jakiejś kaplicy, gdzie polecono mu położyć się w trumnie. A potem ciężko wzdychał i klął, kiedy jego ciało uderzało o źle oheblowane brzegi trumny, która przesuwała się podczas jazdy – najpierw konnym wozem, potem automobilem. Środki lokomocji rozpoznawał po prychaniu konia i warkocie silnika. W końcu najgłośniej zaklął, kiedy trumna uderzyła o posadzkę. Minęły minuty, może nawet kwadranse, kiedy podniósł wieko trumny i rozprostował ramiona. Wieko upadło z głuchym hukiem, a on wciągnął w płuca woń pleśni i wilgoci. Wygramolił się i starał się rozpoznać miejsce. Namacał prysznice pod niskim sufitem i – ku swojej wielkiej radości – muszlę klozetową. Był prawdopodobnie w jakiejś łaźni. Wiedział, gdzie jest, ale nie wiedział, co się z nim stanie.
Wtedy zazgrzytały łańcuchy i otworzyły się drzwi. Do pomieszczenia wtargnęło zielone światło. W tej trupiej poświacie dostrzegł trumnę, klozet i kratki w podłodze. Był w łaźni, gdzie mogło się kąpać wielu ludzi jednocześnie. Może to byli robotnicy albo parobkowie? Może łaźnia jest częścią folwarku albo fabryki?
Mężczyzna o ptasim profilu wcisnął kapelusz głęboko na głowę i dał mu znak ręką. Wstał i poszedł za nim. Szedł kamiennym korytarzem, z sufitu sterczały pomalowane na zielono żarówki. Dawały one tak niewiele światła, że widział jedynie plecy idącego przed nim oraz fugi cementu pomiędzy kamiennymi płytami, którymi wyłożony był korytarz. Kilka razy – z prawej i lewej strony korytarza – mignęły mu skąpo oświetlone schody, które pięły się ku górze. Do jednej z takich wąskich klatek schodowych teraz weszli. Po chwili stopnie się skończyły. Przewodnik pchnął wielkie, okute drzwi i znaleźli się w dużym pomieszczeniu, oświetlonym na środku snopem białego światła. Przewodnik popchnął go lekko w jasny krąg i zniknął.
Najpierw mrużył oczy, a potem otwierał je coraz szerzej. Był otoczony ludźmi o ostrych ptasich profilach. Ich długie peleryny i wielkie kapelusze poruszały się, jakby ludzie ci toczyli ze sobą jakieś spory i gorączkowo gestykulowali. W okrągłych oszklonych otworach masek błyskały zniecierpliwione, poirytowane spojrzenia.
– Twoja cierpliwość została nagrodzona – powiedział tubalnym głosem jeden z nich. – A teraz powiedz, czego od nas pragniesz?
– Wy, mizantropi, w odróżnieniu od filantropów – cedził słowa bardzo wolno, cytując znane prawie na pamięć frazy z książki von Mayrhofera – nienawidzicie ludzi i wierzycie, że strach jest spoiwem najmocniejszym. Boicie się siebie nawzajem. Każdy z was kogoś zabił. Jakiegoś wyrzutka społeczeństwa. Każdy z was popełnił zbrodnię i przedstawił innym mizantropom dowód swojej zbrodni. Każdy mizantrop może w każdej chwili pójść na policję i okazać dowody zbrodni popełnionej przez każdego innego mizantropa. Dlatego nie kłócicie się, żyjecie w absolutnej zgodzie i jesteście gotowi do każdego czynu – najpodlejszego i najszlachetniejszego – aby pomóc jednemu z was. Nie z miłości to robicie, lecz ze strachu. Nie pijecie alkoholu i nie odurzacie się morfiną, aby w upojeniu nie wyjawić zbrodni innego. Każdy każdego trzyma w szachu. Spoiwem waszej organizacji jest lęk. Wy nie wierzycie w szlachetność ludzi, wy wierzycie w ludzką podłość. Każdego można skorumpować strachem. A wy wszyscy jesteście skorumpowani. Pesymiści, którzy nie wierzą w człowieka, i zbrodniarze, którzy popełniają zbrodnie doskonałe. Doskonałe, bo wszyscy inni o nich wiedzą; doskonałe, bo nikt o nich nie powie policji. Wasze zbrodnie na zawsze pozostają nieodkryte…
– Dobrze opanowałeś von Mayrhofera…
– Był on dla mnie od dawna drugą Biblią… Pamiętam nawet wszystko, co mówi on o pochodzeniu nazwy waszego bractwa. Ma ona sens grecki, nie Molierowski, i oznacza dokładnie „nieprzyjaciele człowieka”. Ale z pozostałych passusów von Mayrhofera wynika, że jesteście przede wszystkim nieprzyjaciółmi wyrzutków społecznych.
– Dlaczego zabijamy ludzi z marginesu?
– Bo zajmujecie ważne stanowiska w społeczeństwie. Nie zabijacie nikogo z waszego gatunku, nikogo wam podobnego, nie niszczycie ludzi wykształconych i zamożnych, którzy są ostoją społeczeństwa, bo to tak, jakbyście zabijali samych siebie.
– A ty jesteś ostoją społeczeństwa?
– Wiecie, gdzie pracuję…
– Tak… W wymiarze sprawiedliwości… Dlaczego chcesz przystąpić do naszego bractwa?
– Wzajemnie się popieracie, robicie kariery, umożliwiacie sobie zaspokojenie wszelkich potrzeb, choćby były one najbardziej wymyślne i osobliwe. Chcę być bogaty, chcę zrobić karierę, chcę zaspokajać nieskrępowanie potrzeby moje – przełknął ślinę i powiedział to bardzo głośno: – chcę sprzedać duszę diabłu.
Zapadło milczenie. Mizantropi poruszali pod pelerynami rękami i nogami. Niektórzy kręcili się w kółko. Wyglądali jak chór demonów, bezgłośnie wykonujących jakieś taneczne ewolucje. A może to wszystko był sen? Może to tylko mu się zdawało w ciemnościach?
– Są nam potrzebni nowi członkowie, a ludzie muszą wiedzieć, jak z nami nawiązać kontakt zepsutą łaciną – powiedział rozmawiający z nim mizantrop. – Von Mayrhofer nie istnieje i nie istniał. Jeden z nas napisał tę broszurkę. Wielu rzeczy w niej nie ma. Sam nawet nie wiesz, jak trudne jeszcze przed tobą obrzędy inicjacyjne. Sam nie wiesz, kogo ponadto będziesz musiał zabić, jakich obrzydliwości się dopuścić… Ponieważ von Mayrhofer o tym nie pisał, masz prawo teraz się jeszcze wycofać. Możesz powiedzieć „nie”. Wtedy zawiążemy ci oczy i zawieziemy cię z powrotem na cmentarz w Strehlen. Jaka jest twoja odpowiedź?
– Odpowiedź brzmi: „Zanim odpowiem, czy mogę zadać pytanie?”
– Masz prawo do jednego pytania.
– Dziękuję. – Przełknął ślinę, chciało mu się pić. – Przecież policja mogła czytać waszą broszurkę rekrutacyjną. Kto wie, czy nie zastawia pułapek na morderców, którzy chcą być z wami. Wy wszystko o mnie wiecie, ja o was nie wiem nic…
– To nie było pytanie! – tubalny głos zagrzmiał gdzieś pod niskim stropem. – Zadaj pytanie!
– Zadam. Czy jesteście z policji?
Zgasło światło i uchyliły się drzwi, wpuszczając przez moment zimną, zieloną poświatę. Dwóch ludzi wypadło na korytarz. Potem zaległa ciemność. Ktoś go pchnął tak mocno, że usiadł. Ktoś go chwycił za kołnierz i przyciągnął do ściany. W miękkiej ciszy słyszał ich przyśpieszone oddechy. Minęły chyba dwa kwadranse. Czas się dłużył niemiłosiernie. Nagle wszystko nabrało szaleńczego tempa. Stuk drzwi, światło zielone, dwaj ludzie z trumną, snop białego światła, huk trumny padającej na posadzkę.
Читать дальше