– Mam tam wejść i odwieziecie mnie z powrotem na cmentarz? – zapytał drżącym głosem, wskazując na trumnę. – Wszystko na nic? Za dużo pytań? Za dużo wątpliwości z mojej strony?
– Nie zmieścisz się tam – powiedział powoli mizantrop – i nie chcesz tam być.
Po tych słowach otworzył wieko trumny. Buchnął smród ludzkich wydzielin i coś się wewnątrz poruszyło. Brodata twarz pokryta wysypką uniosła się nad brzeg skrzyni. Nagle wypadł stamtąd szczur i zniknął w ciemnościach. Mizantrop chwycił głowę za skołtunione włosy. Drugą ręką wyjął z fałd peleryny duży nóż i zaczął powoli podrzynać gardło związanemu człowiekowi.
– Pyszczek, nie uciekaj – wybąkał człowiek przez czerwone pęcherze krwi, które pękały mu na wargach.
– Nadal sądzisz, że jesteśmy z policji? – zapytał mizantrop, wciskając ostrze w chrząstki krtani włóczęgi.
Breslau, czwartek 18 października 1923 roku,
dziesiąta rano
Na cmentarzu parafii Świętego Henryka wokół świeżo wykopanego i zasypanego grobu Hansa Priessla stało niewielu żałobników. Wśród nich było kilka sprzedajnych dziewcząt z kasyna, które nawet pod czarnymi woalkami nie mogły ukryć ironicznych uśmiechów i taksujących zawodowych spojrzeń. Były bardzo uważne i teraz, kiedy wbijały się w zrozpaczoną twarz Eberharda Mocka, i wcześniej – kiedy taksowały zawartość pugilaresu, gdy policjant płacił księdzu za jego smutną posługę. W żałobnika wpatrywał się też pewien stary handlarz, który podczas wojny prowadził punkt rozdziału żywności i dorobił się nadzwyczajnie na tym procederze. Nie spuszczali z niego wzroku również zawodowi kieszonkowcy, których wyróżniały latające nerwowe spojrzenia i wciąż powtarzany ruch – gest dłoni. Wszystkich tych ludzi ciekawiły – oprócz zawartości Mockowego pugilaresu – powody, dla których ten dobrze im znany, brutalny policjant wyglądał dzisiaj jak żałobnik, który stracił najbliższą rodzinę. Wszyscy wiedzieli, że Mocka łączył jakiś rodzaj przyjaźni ze zmarłym, która kazała mu zapłacić za pogrzeb i sobie znanymi sposobami wpłynąć na księdza, aby ten zechciał pochować samobójcę w centrum cmentarza, a nie za jego murem. Nie było to dziwne, że Mock przyszedł na pogrzeb, skoro widzieli go przecież na ślubie Priessla przed rokiem, co – nawiasem mówiąc – pozwoliło im wtedy snuć podejrzenia, że mały kieszonkowiec jest policyjnym szpiclem. Ale musiało ich obu łączyć coś więcej – sądzili – skoro policjant nie był w stanie ukryć łez podczas ceremonii. Może byli krewnymi? To zachowanie Mocka nie uśpiło jednak czujności większości żałobników, których modus vivendi stał w jaskrawej sprzeczności z zawodem płaczącego. Starali się nie patrzeć na przepitą twarz Mocka. Oni, a zwłaszcza sprzedajne kobiety, wiedzieli, że słabość nadwachmistrza może być chwilowa, że niezwykły widok jego zapłakanej twarzy może zwiastować niezwykłe reakcje wobec nich samych. Również te niepożądane.
– Salve regina, mater misericordiae… – śpiewał ksiądz.
Złodzieje i dziwki nie mylili się. W Mocku narastał gniew. To destrukcyjne i nieopanowane uczucie pchało go zwykle do czynów gwałtownych. Wiedząc o tym, zawsze uspokajał się przypominaniem sobie wierszy łacińskich, których wyuczał się na pamięć w wałbrzyskim gimnazjum klasycznym. Często bywało, że kiedy stawał oko w oko z jakimś człowiekiem, który naciągnął jego nerwy, musiał zatrudnić swój mózg dźwięcznymi frazami starożytnych Rzymian, które miały cudowną właściwość wytłumiania i absorbowania agresji. Dzisiaj jednak nie pomogłaby ani Horacjańska Sorakte, ani Wergiliańska leśna fujarka Tytyrusa, ani kościelne inkantacje księdza. Dzisiaj nie chciał się uspokajać. Dzisiaj, gdyby tylko mógł, rzuciłby się do gardła dwóm ludziom. Nie był jednak w stanie tego zrobić, ponieważ ci ludzie siedzieli za kratkami więzienia na Freiburger Strasse. Gdyby nie oni, nie byłoby tej całej uroczystości, a on sam leczyłby zimnym piwem niedyspozycję, jaką zgotował mu wypity wczoraj kieliszek; ten, który był nazywany „o jeden za dużo”, chociaż Mock wiedział doskonale, że tym mianem powinien być określony każdy pierwszy, który trafia do ust pijaka. Ci dwaj ludzie – Schmidtke i Dziallas – pozbawili go tej cudownej łaski porannego klina, zmuszając do uczestnictwa w ponurej ceremonii, do wystawiania się na tępe, bezmyślne spojrzenia dziwek i złodziei, a nade wszystko do przeżywania gryzącej frustracji. Tak, był sfrustrowany, bo nie mógł dopaść dwóch ludzi, którzy zmusili Priessla do samobójstwa. Więzienie na Freiburger Strasse było dla Mocka niedostępne. Mock nie opłakiwał śmierci swojego dawnego informatora, on opłakiwał własną bezsilność.
– Ad te clamamus, exules filii Hevae. Ad te suspiramus gementes et flentes – śpiewał ksiądz.
Mock nie słuchał. Opierał się o karawan i czytał pożegnalny list, jaki mu na początku pogrzebu przekazała zapłakana wdowa, pani Priessl, trzymająca na ręku rocznego chłopczyka, równie zapłakanego, choć z zupełnie innych powodów. Do listu dołączony był mały obrazek, przedstawiający kobiecą postać. „Święta Jadwiga” – napis pod wizerunkiem identyfikował osobę. Mock patrzył tępo, jak krople deszczu rozmazują krótki tekst pożegnania i padają na oblicze śląskiej świętej.
„Szanowny Panie Nadwachmistrzu! Więźniowie Dieter Schmidtke i Konrad Dziallas zhańbili mnie w więzieniu. Błagam pana, niech pan ich zabije. Jak pan to zrobi, mój synek Klaus nigdy się nie dowie, dlaczego się zabiłem. Tylko oni wiedzą. To jest moja ostatnia prośba. Jeśli pan to przyrzeknie, niech pan rzuci ten obrazek na mój grób. Z wyrazami najwyższego szacunku, Pański Hans Priessl”.
Mock otarł kułakiem oczy i spojrzał w szybę karawanu. Zobaczył swoje oblicze. Oczy napuchnięte od łez i alkoholu. Skóra szara i pomarszczona. Jak gotowana wołowina, pomyślał, jestem jak rozgotowane mięso.
– O clemens, o pia, o dulcis Virgo Maria – ksiądz kończył antyfonę.
Mock przełknął ślinę, która była tak gęsta, że z bólem otarła się o suchy przełyk. Kto jest winny tej śmierci? Odpowiedź jest prosta, pomyślał, ja zawiniłem. Priessl nie żyje, bo mnie się nie chciało wyświadczyć mu przysługi. Nie chciało mi się stać w palącym słońcu na trotuarze pod więzieniem i narażać się na wrogie spojrzenia ludzi. On czekał na moje odwiedziny, a ja zostawiłem go samemu sobie. On czekał na moją obietnicę, że zaopiekuję się Luise, a ja w swoim kalendarzu przepisywałem z tygodnia na tydzień termin wizyty w więzieniu. Brzydziła mnie jego woń. Odszedłem w ten ciężki od upału dzień i nie dałem mu nawet szansy, by mógł choć na chwilę opuścić celę i by choć przez moment nie widzieć swoich oprawców. To nie Dieter Schmidtke i Konrad Dziallas byli winni. To ja jestem winny. To ja go zabiłem.
– I zmażę tę winę! – powiedział do księdza, który właśnie rzucał grudę ziemi na trumnę.
On sam nie rzucił grudy ziemi. Wykonał gwałtowny ruch ręką i – ku zgorszeniu duchownego – na skromną trumnę pofrunął kołyszącym się lotem tandetny odpustowy obrazek, jeden z tych, które wypełniają kieszenie księdza, kiedy odwiedza swoich parafian, albo kapelana w areszcie, kiedy niesie pocieszenie, w które nikt nie wierzy. Święta Jadwiga spoczęła na wieku trumny.
Mock odwrócił się i ruszył w stronę cmentarnej bramy. Jeszcze raz spojrzał w szybę karawanu. Jego twarz nie przypominała już gotowanej wołowiny. Teraz była podobna do befsztyka. Bardzo krwistego.
Breslau, czwartek 25 października 1923 roku,
Читать дальше