Mężczyzna rozejrzał się dokoła. Nikogo nie było. Tak, pomyślał, to dopiero pierwsze spotkanie. Zamknął książkę, wsunął ją do teczki, otrzepał parasol z ostatnich kropel wody i ruszył żwirową alejką. Po wyjściu z cmentarza udał się w stronę świeżo postawionego przystanku tramwaju, który łączył Giersdorf z Hirschbergiem. W wagonie wyciągnął z teczki tę samą książkę, którą czytał na cmentarzu. Zanim zaczął ją studiować, uważnie przyglądał się stronie tytułowej. Anton Freiherr von Mayrhofer, Zbrodnicze bractwo mizantropów. Nakładem autora, Naumburg 1903. Zaczął czytać od początku. Nie musiał. Wszystkie rozdziały tej książki znał na pamięć.
Tramwaj przystanął. Po chwili motorniczy dał znać dzwonkiem, iż rusza. Jakiś mężczyzna podbiegł ku wyjściu. Wyskakując, rzucił na otwartą broszurę von Mayrhofera kulkę zgniecionego papieru. Mężczyzna ssący miętowego dropsa spojrzał z widoczną konsternacją na sylwetkę znikającą za rogiem, po czym rozprostował kartkę. Naklejono na nią rząd liter wyciętych z gazety. Tworzyły one zdanie: „Bądź jutro w południe na przystani gondoli w Breslau, przy Holteihöhe”.
Strehlen, środa 17 października 1923 roku,
kwadrans na piątą rano
Willego Stauba obudziło złe przeczucie. To zawsze potrafiło go wyrwać z najgłębszego nawet snu. Nie budziło go ani gruchanie gołębi na strychu, gdzie spał, ani swędzenie ran, zadawanych mu przez wszy i pluskwy, ani nawet szczekanie psów, które szarpały często jego łachmany w czasie wędrówek po dolnośląskich wsiach. Od dwóch miesięcy, czyli od czasu, kiedy Staub zamieszkał na strychu cmentarnego magazynu, wydawało mu się, że jego intuicja została uśpiona i przestała wysyłać ostrzegawcze sygnały. Zdawał sobie jednak sprawę, że oskarżanie swych niezawodnych dotąd przeczuć byłoby niesprawiedliwe. Niczego złego się nie spodziewał, nie było najmniejszego powodu do ostrzegawczych lęków. Żebrał, jak zwykle, pod kościołami i po wsiach, a kiedy nadchodził zmierzch, zbierał do tobołka wyżebrane jadło – suchy chleb, miskę mąki, czasami jajko – po czym oddalał się na cmentarz, gdzie miał wygodne pomieszkanie na strychu magazynu, w którym przechowywano łopaty grabarzy, nożyce do przycinania żywopłotów oraz różnego rodzaju szpargały. Staub wsuwał się między dwa snopki słomy, okrywał szmatami i zasypiał spokojnym snem. Spokojnym, ponieważ nie obawiał się, że ktoś odważy się przyjść na cmentarz w nocy i zrobi mu krzywdę. Z umarłymi żył w wielkiej zgodzie. Podobnie jak ze szczurami – swoimi współlokatorami na strychu. Z jednym z nich – Pyszczkiem – dzielił nawet łoże.
Dzisiaj poczuł ukłucie niepokoju i otworzył oczy. Pyszczek też się przebudził. Było bardzo ciemno. Ta ciemność miała jakąś wyjątkową zdolność przewodzenia dźwięków. Do uszu Stauba doszły szepty i szelest sztywnych płaszczy, jakie nosili grabarze, gdy padał deszcz. Najpierw myślał, że do kaplicy wtargnęli jacyś nocni kochankowie, którzy zrzucają przeciwdeszczowe okrycia, ale prędko porzucił tę myśl. Po pierwsze, schadzki w magazynie cmentarnym były mało prawdopodobne w drugiej połowie października, po wtóre – w ciemności nikt nie sapał, nikt nie dyszał, słowem, nikt nie wydawał miłosnych lub przedmiłosnych odgłosów. Słychać było tylko jakieś gardłowe polecenia i podejrzane szmery. Staub zastygł, aby najlżejszym nawet hałasem nie wzbudzić zainteresowania ludzi znajdujących się w pomieszczeniu gospodarczym.
Nagle poczuł łaskotanie w krtani, które uparcie pchało się do gardła. Nie mógł kaszlnąć. Poczuł, że twarz mu nabrzmiewa i łzy napływają do oczu. Nie mógł nie kaszlnąć. Wtulił twarz w słomę i zrobił to. Wydawało mu się, że kaszlnięcie było głośne jak wystrzał z armaty. Lekko odwrócił głowę. Oczy Pyszczka jarzyły się w ciemności. I wtedy usłyszał kroki na drabinie. Ktoś wspinał się na stryszek. Stropowe belki się rozjaśniały. Staub ujrzał w prostokątnym otworze najpierw świecę, a potem wyłonił się z niego kapelusz z szerokim rondem – taki, jak nosili grabarze. Staub przycisnął lekko Pyszczka do piersi. Zdrętwiał. Jego palce powoli zaciskały się na futerku zwierzęcia. To, co pojawiło się pod rondem kapelusza, sprawiło, że ścisnął szczura bardzo mocno. Nie czuł bolesnego kąsania, którym bronił się jego mały przyjaciel. Wpatrywał się w wystający spod kapelusza ptasi profil. Skórzana maska z długim dziobem i z dwiema okrągłymi szybkami, za którymi błyskały oczy. Staub wziął zamach i rzucił swoim przyjacielem w stronę upiora w masce. Widmo schowało się, a Pyszczek uciekł gdzieś w kąt.
– To szczury – usłyszał cichy głos.
Z dołu doszedł go dźwięk zamykanych drzwi i kilka szybkich urywanych oddechów. Staub usłyszał znowu głos ducha.
– Przyszliśmy po ciebie. Wejdź do trumny. Zabierzemy cię do miejsca, gdzie dziś wieczorem poznasz prawdę o wszystkim.
Zapadła cisza. Staub zaczął drżeć ze strachu. Odgłos opadającego wieka trumny. Szelest płaszczy. Uderzenie odrzwi. Głuchy stukot trumny na wozie. Parskanie konia. Szurgot kopyt na mokrym żwirze. Cisza. Do Stauba podbiegł Pyszczek, przyjaciel, który uratował go przed zjawą, upiorem, wysłannikiem piekieł. Przed posłańcem dżumy. Włóczęga przecierał oczy kułakiem. Nie mógł odpędzić widziadła. Nie mógł również wytłumić omamów słuchowych. W jego uszach grzmiał głos księdza Pfeffera ze Strehlen. Było to w czasie rekolekcji wielkopostnych, kiedy Staub żebrał w przedsionku kościoła. „W piętnastym wieku – grzmiał ksiądz – nasze miasto zostało nawiedzone przez dżumę! Piekło otworzyło bramy i wypuściło swych wysłanników! Były to demony o ptasich dziobach! Wychodziły z grobów i do grobów wciągały innych”. Staub zacisnął powieki. Wierzył jak dziecko, że wraz z zamknięciem oczu niebezpieczeństwo staje się niewidzialne, a zatem znika. Że nie ma demonów dżumy, które ożyły na cmentarzu. Że wcale nie musi poszukać sobie innego mieszkania. Że zmarli wciąż są wobec niego przyjaźni. Staub usnął niespokojnym snem. Wnet się obudził. Było to najgorsze jego przebudzenie.
Buchwald pod Breslau, środa 17 października 1923 roku,
wpół do dziewiątej wieczór
Siedział w zupełnej ciemności i wypalał ostatniego papierosa z papierośnicy. Zaciągnął się głęboko i namacał ręką krawędź muszli klozetowej. Rzucił tam niedopałek, a potem zsunął spodnie, położył deskę, usiadł na niej i oddał mocz w pozycji siedzącej. Uczynił to już dwu- albo trzykrotnie od momentu, kiedy wniesiono go w trumnie do tej dość przestronnej, lecz pozbawionej okna łaźni. Błądząc palcami po ścianach, wyczuwał gdzieniegdzie gładkie kafelki, w innych miejscach zaś – chropawe nieotynkowane cegły. Jedna z nich była lepka od jakiejś cieczy. Nie przemógł się, aby sprawdzić węchem lub smakiem, co to jest. Poczuł jedynie dreszcz obrzydzenia i paniczny strach – taki sam, jaki ogarnął go dzisiaj późną nocą na cmentarzu w Strehlen, podczas pierwszego spotkania z mizantropami.
Zgodnie z instrukcją zawartą w kolejnym, piętnastym już chyba ogłoszeniu w „Schlesische Zeitung”, zjawił się o północy na cmentarzu w Strehlen. Nie zdziwiła go ani pora, ani miejsce. U von Mayrhofera czytał przecież, że mizantropi poddają kandydatów ciężkim próbom inicjacyjnym. W ostatnim anonsie-instrukcji ograniczono – już raz tak zresztą było – ramy czasowe spotkania. Tekst głosił: „Msza gregoriańska i całonocne czuwanie w intencji tragicznie zmarłych Klary i Emmy odbędzie się w kaplicy cmentarnej w Strehlen dnia 16 października bieżącego roku o północy” . Jak zwykle – na cmentarzu, jak zwykle – wielka próba dla jego cierpliwości. Bez najmniejszego zdziwienia czekał na dalszy rozwój zdarzeń, choć wiedział, że wszystko będzie jak zawsze – śmiertelnie nudne. Jak zawsze, w miejscu wyznaczonym w gazecie czekały na niego dalsze instrukcje. Były to – jak zawsze – kartki z wyciętymi i naklejonymi literami z gazety. Człowiek dostarczył mu taką kartkę tylko raz – w tramwaju z Giersdorf do Hirschbergu. We wszystkich innych wypadkach były one wetknięte w jakąś szczelinę. Instrukcje wyznaczały kolejne miejsce następnego dnia. Kiedy postępował zgodnie z wytycznymi i przychodził we wskazane miejsca, spotykało go to samo. Czyli nic. Nikt się nie zjawiał, nie było żadnej wiadomości. Wracał wtedy do domu i następnego dnia kupował „Schlesische Zeitung”. Powtarzał tę czynność codziennie. Wyczytywał w gazecie kolejne ogłoszenie ze wskazówką topograficzną, o właściwej porze szedł tam i znajdował nowy trop, następnego dnia udawał się pod adres z kartki i znowu nic. Pusty cykl. Miał za sobą piętnaście pustych cykli i zaczynał powoli mieć dosyć.
Читать дальше