Na pryczy naprzeciwko chrapał jakiś człowiek. Jego łysa głowa, wystająca spod koca, pokryta była siniakami i strupami zaschniętej krwi.
Mock przesunął językiem po podniebieniu i ze zdziwieniem stwierdził, że nie jest suche i nie wydziela woni wędzarni, co zwykle mu się zdarzało po przepiciu. Przełknął ślinę, nie było żadnego drapania w gardle. Sprawnie odtworzył ilość wypitego wczoraj alkoholu. Wszystko pamiętał. Dwie setki wódki i dwa piwa. A potem wyjście do toalety na podwórze… i tutaj następowała całkowita ciemność i gęsta niepamięć. Poruszył głową i wtedy poraził go oślepiający ból. Dotknął czaszki i niechcący natrafił palcem na lepką, miękką ranę. Zawył i poczuł, że traci przytomność. Zanim to się jednak stało, przez jego pamięć przeleciało ostre, białe światło przypomnienia. Atak w ustępie, uderzenie w potylicę. Upadając na twardą pryczę, w obronnym geście wykręcił głowę. Dzięki temu z pokrytą drzazgami i zadziorami powierzchnią pryczy zetknęła się nie jego głowa, lecz policzek. Zobaczył łuny pod zamkniętymi powiekami, lecz nie zapadł w mrok. Po kilku minutach otworzył oczy. Kolega z celi wbijał w niego tępy wzrok. W odróżnieniu od Mocka był skacowany i obolały. Nadwachmistrz mógł o sobie powiedzieć jedynie to drugie.
Trzask otwieranych drzwi. Stanął w nich niewysoki, krępy policjant. Minęło wiele lat od momentu, kiedy uszyto mu mundur. Zatknięte na czubku głowy czako też pamiętało lepsze czasy.
– Ty – wskazał palcem na Mocka i podkręcił wąsa. – Na przesłuchanie. No, ruszaj się!
Mock wstał z wielkim trudem i chwycił się ściany. Kiedy minął pierwszy zawrót głowy, owinął się dość szczelnie brudnym, śmierdzącym kocem i wyszedł przed celę. Rewirowy zamknął pomieszczenie i popchnął Mocka przed siebie.
– No, dalej, pijaku – krzyknął – na wprost, do mojego gabinetu!
Popchnięty Mock poleciał do przodu i ledwie zdążył się uchronić przed zderzeniem z drzwiami. Jedną ręką przytrzymał na wysokości piersi brudną szatę, drugą nacisnął klamkę. Znalazł się w znanym otoczeniu, które niemal w każdym komisariacie wyglądało tak samo. Siadając na twardym stołku o regulowanej wysokości, patrzył na ściany z żółtą lamperią, na podłogę szczelnie pokrytą grubym linoleum, na puste biurka, kraty w oknach, blaszany dzbanek z wodą i miednicę na wysokim stojaku. To z takim otoczeniem Mock był oswojony i nawet je lubił. Było czyste, sterylne i nieludzkie.
Targały nim teraz przeróżne uczucia, lecz najważniejszy i najbardziej wyrazisty był gniew. Policjant zdjął czako i ocierał twarz z potu. Mock wiedział, że ten policjant ma prawo nazwać go pijakiem i – zgodnie z taką identyfikacją – może go poszturchiwać oraz traktować z pogardą i podejrzliwie. Patrząc na surowe czerwone oblicze stróża prawa, który wygładzał kartkę i ostrzył ołówek, szybko opracował plan postępowania. Nie zamierzał udowadniać, że wczoraj wcale nie nadużył alkoholu i że pracuje w Prezydium Policji, mimo iż ujawnienie tego faktu ułatwiłoby mu kilka najbliższych godzin. W dalszej perspektywie było jednak nieopłacalne. Musiałby tłumaczyć się przed Ilssheimerem, a nie daj Boże, przed prezydentem Kleibömerem i tym samym ugruntować ich opinię o sobie jako o nieodpowiedzialnym alkoholiku i awanturniku. To na pewno by mu nie pomogło w przeniesieniu do policji kryminalnej. Poza tym, gdyby wziął „górne C” i obsobaczył zażywnego rewirowego, mógłby go poważnie nastraszyć. A ten – nastraszony i zdezorientowany – mógłby napisać bardzo uładzony raport, czego Mock bynajmniej nie chciał. On chciał dokładnie wiedzieć, co się z nim działo od momentu, kiedy wszedł do ustępu na tyłach ledwie widocznej knajpy na Antonienstrasse, przy tym niczego tak bardzo teraz nie pragnął, jak złapania bandyty, który go wczoraj napadł. O niczym innym teraz nie marzył, tylko o tym, żeby zanurzyć łeb tego bydlaka w kloace. Gniew targał nim dotkliwie. Ale nie był on skierowany przeciwko siedzącemu przed nim człowiekowi.
Ten naostrzył w końcu ołówek i przyjrzał się protokołowi przesłuchań, na którym wcześniej mozolnie i bardzo dokładnie zapisał swe pytania.
– Nazwisko? – zadał pierwsze z nich.
– Udo Dziallas – powiedział pierwsze, jakie mu przyszło do głowy.
– Zawód?
– Szewc.
– Data i miejsce urodzenia?
– 18 września 1883 roku, Waldenburg.
– Miejsce zamieszkania?
– Breslau, Gartenstrasse 77, mieszkanie 18 – podał adres radcy Scholza.
– Imiona rodziców?
– Hermann i Dorothea.
Kiedy rewirowy wpisał to wszystko w odpowiednie rubryki, otarł czoło, wstał, założył ręce do tyłu i z wypiętym brzuchem zaczął powoli krążyć wokół Mocka.
– Gadaj, co wczoraj robiłeś.
– Wypiłem dwie setki wódki i dwa piwa w jakiejś knajpie na Antonienstrasse. Wyszedłem do ustępu w podwórku i tam zostałem zaatakowany. Straciłem przytomność.
– Ty penerze! – wrzasnął rewirowy i wziął zamach. – Chcesz mi wmówić, że nic nie pamiętasz, żeby uniknąć odpowiedzialności za napad, tak?! Już ja cię oduczę kłamać! Nazwisko?!
– Uwe Dziallas.
Policjant powstrzymał uderzenie i okrążył biurko. Spojrzał do protokołu i aż podskoczył.
– Widzisz, ty obesrańcu?! – wrzasnął. – Już cię złapałem na kłamstwie! Przedtem mówiłeś „Udo”! I myślisz, że jestem taki głupi i nie wiem, co to jest „Hermann i Dorothea”?!
– Każdemu może się pomylić – warknął Mock, patrząc, jak szyja i twarz rewirowego puchnie w więzach ciasnego mundurowego kołnierza.
Tym razem Mock rozgniewał się na siebie i na swoje głupie przejęzyczenie. Widząc, jak tęgi rewirowy zaciska dłoń w pięść i zbliża się do niego, poczuł pulsowanie rany na głowie i ciepły strumyk krwi za uchem. Przypomniał sobie pazury teściowej doktora Goldmanna. Wściekłość napłynęła jak śliski, zimny i śmierdzący pot. Napiął mięśnie i czekał. W tym momencie na biurku podskoczył telefon i rozdzwonił się blaszanym terkotem. Mundurowy wygładził uniform na brzuchu i podniósł słuchawkę.
– Naczelnik rewiru, nadkomisarz Schulz – powiedział i słuchał przez chwilę czyjegoś ostrego głosu. – Tak, zgadza się, panie radco – spojrzał szybko na Mocka. – Podał fałszywe nazwisko i był… Tak, tak, rozumiem. Nadwachmistrz Eberhard Mohr, nie, nie… Mock. – Spojrzał krzywo na przesłuchiwanego. – Rozumiem, tak właśnie zrobię… Przekażę mu… Tak, dopilnuję tego… Czekam…
Odłożył słuchawkę i spojrzał na Mocka przeciągle.
– Dlaczego nie powiedział pan, kim jest, panie nadwachmistrzu? – zapytał, wciągając brzuch.
– Chciałem zobaczyć, jak pan sobie radzi, naczelniku – odparł Mock i jednym tchem dodał: – Przepraszam, nie chciałem, aby pan się dowiedział, kim jestem, bo chcę, by pan zrelacjonował mi wszystko, co się ze mną działo. Najdokładniej, najzwięźlej i najdosadniej. Może pan to zrobić?
– Nie lubię, jak ktoś się ze mną bawi w kotka i myszkę – mruknął Schulz. – Gdybym wiedział, kim pan jest, to co niby z tego? Nie powiedziałbym tego, co się z panem działo?
– No to co? Powie mi pan czy nie?
– Opowiem krótko i dosadnie. – Schulz usiadł i podał Mockowi papierosa. – O północy zadzwonił telefon. Ktoś anonimowo powiadomił mojego posterunkowego, że przy Brauergasschen koło knajpy „Pod Wesołą Godziną” leżą dwaj zakrwawieni ludzie. Jeden trzyma w ręku nóż i jest ranny w głowę. Drugi ma kilka niegroźnych ran. Ten pierwszy to pan. Ten drugi to facet z pańskiej celi. Rozebraliśmy was i chlust wiadrem wody. Ten drugi był tak pijany, że nic. A pan leciał przez ręce. Był pan nieprzytomny. Nie można było pana docucić. To wszystko.
Читать дальше