– Czy wiesz na pewno?
– Będę wiedział. Ale potrzebuję twojej pomocy. Czy mogę wejść?
– Ja wyjdę do ciebie.
Usiedliśmy w końcu korytarza na plecionych fotelach ustawionych przy oknie. Paola cofnęła swój fotel, żeby nie było jej widać przez szybę.
– Czego się boisz, Paola?
– Głupie pytanie. Przedwczoraj wieczorem zamordowano mojego ojca. A ja nadal siedzę w tym parszywym mieście.
– Kogo się boisz?
– Richarda Chantry. To na pewno on. Uważany tu jest za coś w rodzaju bohatera. Bo nikt nie wie, jakim był sukinsynem.
– Znałaś go?
– Właściwie nie. Urodziłam się zbyt późno. Ale ojciec i matka znali go bardzo dobrze. W Copper City krążyły o nim dość dziwne historie. O nim i o jego przyrodnim bracie, który nazywał się William Mead.
– Jakie historie?
Między jej czarnymi brwiami pojawiły się dwie głębokie bruzdy.
– Słyszałam, że Richard Chantry ukradł obrazy brata. Obaj byli uzdolnionymi malarzami, ale to William miał prawdziwy talent. Richard naśladował jego styl, a kiedy Williama powołano do wojska, zagarnął rysunki oraz obrazy i przedstawiał je jako własne. Poderwał też jego dziewczynę.
– To znaczy obecną panią Chantry?
– Chyba tak.
Wychylała się stopniowo w stronę okna, jak kochająca światło roślina. Ale jej oczy były nadal posępne i zalęknione. Cofnęła głowę, jakby dostrzegła na ulicy strzelców wyborowych.
Poszła za mną do pokoju i podczas mej rozmowy telefonicznej z Mackendrickiem stała w drzwiach. Podzieliłem się z nim dwoma ważnymi informacjami, które zdobyłem tego ranka: że Richard Chantry kradł obrazy swego przyrodniego brata i przedstawiał je jako własne oraz że po śmierci Williama zjawił się w Arizonie jego kolega z wojska, nazwiskiem Jerry Johnson.
– Nazwisko Johnson jest bardzo popularne – przerwał mi Mackendrick. – Ale nie byłbym zaskoczony, gdyby to był nasz Gerard Johnson z O1ive Street.
– Ja też nie. Jeśli Gerard był ranny na wojnie i przebywał jakiś czas w szpitalu, łatwo wytłumaczyć sobie jego dziwactwa.
– Przynajmniej niektóre z nich. Możemy przesłuchać go w tej sprawie. Ale najpierw chciałbym przekazać te dodatkowe dane do szpitali dla inwalidów wojennych.
– Dodatkowe dane?
– Tak jest. Pański przyjaciel Purvis badał te kości, które przyniósł nam pan wczoraj wieczorem. Znalazł na nich ślady czegoś, co wyglądało jak urazy od szrapneli, najwyraźniej fachowo leczone. Porozumiewa się więc na własne konto ze szpitalami dla inwalidów.
– A co robicie w sprawie Betty Siddon?
– Jeszcze się nie pojawiła?
Głos Mackendricka wydawał się znudzony. Z trzaskiem odłożyłem słuchawkę. Potem siedziałem przez chwilę nieruchomo, żałując, że nie umiem opanować gniewu, i zastanawiając się, co robić dalej.
Pojechałem do centrum i odwiedziłem redakcję gazety. Nadal nie było wiadomości od Betty. Jej przyjaciółka, Fay Brighton, miała zaczerwienione oczy. Powiedziała mi, że odebrała jakiś podejrzany telefon, ale jej rozmówczyni nie chciała podać nazwiska ani numeru.
– Czy groziła pani?
– Właściwie nie. Wydawała się raczej zaniepokojona. Chciała wiedzieć, czy nic się nie stało Betty. Kiedy spytałam, dlaczego ją to interesuje, odłożyła słuchawkę.
– Kiedy odebrała pani ten telefon?
– Dziś rano, koło dziesiątej. Nie powinnam była dać się jej zagadać. Gdybym potraktowała ją bardziej taktownie, powiedziałaby mi może więcej.
– Odniosła pani wrażenie, że ona coś wie?
– Tak, tak mi się wydało – odparła po chwili namysłu. – Chyba była wystraszona albo czuła się winna.
– Co pani może powiedzieć o tej kobiecie?
– Zastanawiałam się nad tym. Rozmawiała ze mną inteligentnie, jak osoba na stanowisku. Ale miała dziwny głos. – Zawahała się przez chwilę, jakby nadsłuchując. – Mogła być Murzynką, wykształconą Murzynką.
Natychmiast przypomniałem sobie, jak nazywała się czarnoskóra pielęgniarka z zakładu La Paloma. Pani Holman. Pożyczyłem od pani Brighton książkę telefoniczną i próbowałem znaleźć to nazwisko, ale nie figurowało w niej.
Potrzebowałem łącznika z miejscowym środowiskiem murzyńskim. Jedynym człowiekiem, który przyszedł mi do głowy, był właściciel sklepu z alkoholem, u którego kupiłem dwie butelki whisky dla Jerry’ego Johnsona. Pojechałem tam i znalazłem go za ladą.
– Jeszcze trochę whisky z Tennessee? – spytał.
– Zawsze się przyda.
– Dwie ćwiartki? – Uśmiechał się pobłażliwie, rozbawiony moją ekstrawagancją.
– Tym razem spróbuję wziąć pół kwarty.
Kiedy wkładał butelkę do torby, spytałem go, czy nie zna pielęgniarki nazwiskiem Holman. Spojrzał na mnie z zainteresowaniem i odwrócił wzrok, nie chcąc przyglądać mi się zbyt długo.
– Chyba o niej słyszałem. Ale nie zetknąłem się z nią osobiście. Znam jej męża.
– Opiekowała się moją przyjaciółką – powiedziałem. – W tym zakładzie dla rekonwalescentów, La Paloma. Chciałem ofiarować jej drobny prezent.
– Jeśli o to panu chodzi – wskazał na butelkę – to mogę jej doręczyć.
– Wolałbym zrobić to osobiście.
– Jak pan chce. Pani Holman mieszka tuż obok rogu
Nopal i Martinez. Trzeci dom od skrzyżowania, rośnie przed nim taki wielki pieprzowiec. Musi pan pojechać stąd na południe, skręcić w piątą przecznicę i przejechać jeden blok w kierunku oceanu.
Podziękowałem mu, zapłaciłem za whisky i pojechałem na południe. Pieprzowiec był jedyną oazą zieleni na całym odcinku ulicy, zabudowanym jednopiętrowymi, drewnianymi domkami. W jego postrzępionym cieniu stała pozbawiona kół karoseria starej limuzyny marki Chewolet z roku 1946, służąca za miejsce zabaw grupce czarnoskórych dzieci.
Pani Holman przyglądała im się z ganku. Na mój widok drgnęła nagle i odruchowo zrobiła ruch w kierunku drzwi. Potem oparła się o nie plecami i próbowała uśmiechnąć się do mnie, ale jej oczy pozostały poważne.
– Dzień dobry – powiedziałem.
– Dzień dobry.
– To pani dzieci?
– Jedno jest moje. – Nie powiedziała mi, które. – Czym mogę panu służyć?
– Nadal szukam panny Siddon. Niepokoję się o nią. Myślałem, że może pani też jest niespokojna.
– Nie wiem, skąd pan wpadł na ten pomysł – powiedziała obojętnym tonem.
– Czy nie dzwoniła pani dziś rano do redakcji?
Zerknęła nad moim ramieniem w kierunku dzieci. Siedziały cicho i nieruchomo, jakby nie czuły się dobrze w pierzastym cieniu pieprzowca.
– Może dzwoniłam… i co z tego?
– Jeśli mogła pani to zrobić, to może pani również porozmawiać ze mną. Nie próbuję pani w nic wplątać. Chcę znaleźć Betty Siddon. Myślę, że może grozić jej niebezpieczeństwo i pani chyba też tak uważa.
– Ja tego nie powiedziałam.
– Nie musi pani. Czy widziała pani wczoraj wieczorem pannę Siddon w La Paloma?
Przytaknęła powolnym ruchem głowy.
– Widziałam.
– Kiedy?
– Wczesnym wieczorem. Przyjechała do pani Johnson i obie naradzały się cicho w jednej z pustych sal. Nie wiem, o czym rozmawiały, ale w końcu wyszły stamtąd razem. Odjechały samochodem panny Siddon, nie mówiąc mi ani słowa.
– Więc pani Johnson wychodziła ubiegłej nocy dwukrotnie do domu?
– Chyba tak.
– Kiedy wróciła do zakładu, była tam policja. Zgadza się?
– Możliwe.
– Wie pani dobrze, że tak było. Musieli pani powiedzieć, czego szukają.
– Może mi powiedzieli. Nie pamiętam. – Mówiła bardzo cicho. Stała nieruchomo, bardzo zmieszana.
Читать дальше