Obaj zjedliśmy jajka na szynce, frytki i grzanki. Na koniec zamówił sobie szarlotkę z porcją waniliowych lodów.
Skończywszy śniadanie, poprosiliśmy o jeszcze jedną filiżankę kawy.
– Odwiedziłem wczoraj wieczorem panią Chantry – oznajmiłem.
Jego twarz zastygła; w kącikach oczu i ust pojawiły się zmarszczki.
– Prosiłem, żeby pan tego nie robił.
– Wydawało mi się to niezbędne. Każdy z nas działa według własnych zasad, kapitanie.
– Niewątpliwie.
Miałem na myśli to, że swobodę jego ruchów krępowały różne względy natury politycznej. Był żelazną pięścią miasta, koncentrującą w sobie całą jego miażdżącą siłę, ale musiał posługiwać się tą siłą zgodnie z życzeniami mieszkańców. Nawet teraz zdawał się wsłuchiwać w ich rozliczne głosy, rozbrzmiewające między innymi w wielkiej, zadymionej sali restauracyjnej, w której siedzieliśmy.
Rozluźnił stopniowo mięśnie twarzy, która przestała prcyporninać bryłę popękanego cementu. Oczy pozostały obojętne.
– Czego dowiedział się pan od pani Chantry?
Opowiedziałem mu wszystko dość dokładnie, podkreślając szczególnie rolę mężczyzny w brązowym ubraniu, którego kości wykopane zostały przez Rica i panią Chantry. Poczerwieniał z wrażenia.
– Czy powiedziała panu, skąd się wziął ten facet?
– Najwyraźniej przebywał poprzednio w szpitalu dla inwalidów.
Mackendrick uderzył dłonią o blat stołu. Zastawa podskoczyła z brzękiem. Wszyscy siedzący w pobliżu klienci musieli usłyszeć hałas, ale nikt się nie obejrzał.
– Dlaczego, do cholery, nie powiedział mi pan o tym wcześniej? Przecież jeśli był kiedykolwiek w szpitalu dla inwalidów, będziemy chyba mogli ustalić jego tożsamość na podstawie tych kości.
Położył na stole trzy banknoty jednodolarowe, podniósł się z krzesła i opuścił salę.
Zapłaciłem i wyszedłem na dwór. Było już po ósmej; miasto budziło się do życia. Szedłem główną ulicą, mając nadzieję, że obudzę się wraz z nim – aż znalazłem się w końcu prź &l gmachem redakcji.
Nikt jej nie widział ani nie miał od niej wiadomości.
Wróciłem na parking, odebrałem samochód i pojechałem w stronę nadbrzeża. Kierowało mną na wpół uświadomione marzenie: jeśli wrócę do pokoju, w którym zaczęła się moja przygoda z Betty, zastanę ją tam.
Nie było jej. Rzuciłem się na łóżko i próbowałem o wszystkim zapomnieć. Ale prześladowały mnie sny o gniewnych zmarłych.
Obudziłem się wypoczęty w jasnym świetle dnia. Na moim zegarku była już niemal dwunasta. Wyjrzałem przez okno na zatokę, pociętą przez zamknięte częściowo żaluzje na długie, jasne, lśniące pasma. Kilku żeglarzy wyprowadzało swe łodzie w morze, korzystając z lekkiego południowego wiatru. Pamięć podsunęła mi nagle pewien istotny szczegół.
Szeryf Brotherton opowiadał mi w Arizonie o żołnierzu, który nazywał się „Wilson czy Jackson” i był przyjacielem Williama, zamordowanego syna Mildred Mead. Mówił, że dostał od niego po wojnie pocztówkę, wysłaną ze szpitala dla inwalidów w Kalifornii.
Podniosłem słuchawkę telefonu i zamówiłem rozmowę z posterunkiem szeryfa Brothertona w Copper City. Po krótkim oczekiwaniu usłyszałem jego głos.
– Cieszę się, że mnie pan złapał, Archer. Właśnie wychodziłem na lunch. Jak się miewa córeczka Biemeyerów? Mam nadzieję, że już bezpiecznie dotarła do domu i przebywa z rodziną.
– Jest w domu. Nie wiem tylko, na ile jest bezpieczna.
– Jak to, z własną rodziną? – Brotherton zakładał najwyraźniej, że ratując Doris zapewniliśmy jej trwałe szczęście, jakie dałoby jej wstąpienie do nieba.
– Jest dość niezrównoważona i nie bardzo potrafi dogadać się z ojcem. Ale skoro o nim mowa, chcę zadać panu pewne pytanie, przepraszając z góry, jeśli się powtarzam. Czy Biemeyer przyczynił się w jakikolwiek sposób do umorzenia śledztwa w sprawie śmierci Williama Meada?
– Tak, pytał pan już o to. Powiedziałem, że nie wiem.
– A czy istnieje taka możliwość?
– Biemeyer nie miał żadnego powodu, żeby się o to starać. Był wtedy blisko związany z matką Williama. Nie mówię panu nic, co nie byłoby powszechnie znane.
– Czy Mildred Mead chciała kontynuować śledztwo?
– Nie wiem, jakie było jej zdanie. Rozmawiała o tym na wyższym szczeblu. – Mówił oschłym tonem, jakby zamierzał za chwilę zamilknąć.
– Czy Mildred Mead domagała się sprowadzenia Richarda Chantry z Kalifornii, żeby można było go przesłuchać?
– Nie pamiętam, żeby występowała z takim wnioskiem. Czego pan szuka, Archer?
– Nie wiem, dopóki nie znajdę. Ale jedna z pańskich informacji na temat sprawy Meada może być bardzo ważna. Wspominał pan, że kolega Williama z wojska przyjechał do Arizony i rozmawiał z panem o jego śmierci.
– Zgadza się. Myślałem nawet o nim niedawno. Wie pan, kontaktował się ze mną już po wojnie. Przysłał mi pocztówkę z Los Angeles, ze szpitala dla inwalidów. Pytał, czy w sprawie Williama Meada zaszły jakieś nowe okoliczności. Odpisałem mu, że nie.
– Pamięta pan, jak podpisał tę pocztówkę?
– Chyba Jackson – powiedział szeryf po chwili wahania. – Jerry Jackson. Miał dość niewyraźne pismo.
– A może Jerry Johnson?
Szeryf znów milczał przez chwilę. Słyszałem rozbrzmiewające w przewodach niewyraźne głosy, na wpół zapomniane wspomnienia, znów powołane do życia.
– Chyba tak – powiedział w końcu. – Ta kartka jest chyba nadal gdzieś w moich papierach. Miałem nadzieję, że będę mógł kiedyś posłać temu biedakowi jakąś konkretną odpowiedź. Ale nigdy do tego nie doszło.
– Może jeszcze kiedyś pan to zrobi.
– W każdym razie nie tracę nadziei.
– Czy podejrzewał pan kogoś, szeryfie?
– A pan?
– Nie. Ale ja nie prowadziłem śledztwa w tej sprawie. Poruszyłem drażliwy temat.
– Ja też nie – powiedział z goryczą. – Zostało mi odebrane.
– Przez kogo?
– Przez ludzi, którzy mieli dość władzy, by to zrobić. Nie zamierzam wymieniać żadnych nazwisk.
– Czy Richard Chantry był podejrzany o zabójstwo brata?
– To żadna tajemnica. Opowiadałem panu, że wywieźli go w pośpiechu poza granice stanu. O ile wiem, nigdy nie wrócił.
– Więc istniał między nimi konflikt?
– Nie wiem, czy można to nazwać konfliktem. Raczej zdrową rywalizacją. Konkurencją. Obaj chcieli być malarzami. Obaj chcieli żenić się z tą samą dziewczyną. Można powiedzieć, że Richard wygrał obie rundy. I na dodatek zgarnął majątek rodzinny.
– Ale jego szczęście trwało tylko siedem lat.
– Tak słyszałem.
– Czy domyśla się pan, co mogło się z nim stać?
– Nie. Nie domyślam się. To nie moje terytorium. A poza tym jestem z kimś umówiony i muszę kończyć rozmowę, bo się spóźnię. Do widzenia.
Odłożył nagle słuchawkę. Wyszedłem na korytarz i zapukałem do Paoli. Usłyszałem jej ciche kroki.
– Kto to? – spytała przez drzwi.
Powiedziałem jej swoje nazwisko. Otworzyła. Wyglądała, jakby nękały ją złe sny podobnie jak mnie i jeszcze się całkiem nie obudziła.
– O co chodzi?
– Potrzebuję jeszcze kilku informacji.
– Powiedziałam ci już wszystko.
– Nie jestem pewny.
Próbowała zamknąć drzwi. Przytrzymałem je. Oboje czuliśmy nawzajem swój ciężar i siłę przeciwstawnej woli.
– Nie chcesz wiedzieć, kto zabił twojego ojca, Paola? Przyjrzała się uważnie mojej twarzy, ale nie dostrzegłem w jej ciemnych oczach wiele nadziei.
Читать дальше