Zacząłem się zastanawiać, czy jest alkoholiczką, i doszedłem do wniosku, że zapewne moje podejrzenia są słuszne.
– Dlaczego pan na mnie tak patrzy? – spytała. – Czy wyglądam śmiesznie? Czy widzi pan w moich oczach coś dziwnego?
– Nie. Skądże?
– Więc proszę się na mnie tak nie gapić.
– Przepraszam. Zresztą muszę już iść.
– Interesuje się pan tą panną Siddon, co?
– Owszem, interesuję się. Czyta pani w myślach.
– Znam mężczyzn – powiedziała. – Czy ona nie jest trochę za młoda dla pana?
– Być może. Kiedy tu przyszła?
– Nie patrzałam na zegarek. Był wczesny wieczór.
– Jak panią znalazła?
– Zadzwoniła do… – Gwałtownie zamknęła usta. Po krótkim, pełnym napięcia milczeniu, podjęła przerwaną wypowiedź: – Nie mam pojęcia.
– Zaczęła pani mówić, że telefonowała do kogoś.
– Tak mówiłam? Zatem wie pan więcej niż ja. Chyba myślałam o czym innym. Skoro musi pan już iść, to nie zatrzymuję pana. Proszę tylko postawić butelkę w takim miejscu, żebym mogła po nią sięgnąć, dobrze?
Dotknęła białą, pomarszczoną dłonią blatu stolika, który stał obok jej fotela.
– Jeszcze nie wychodzę – powiedziałem.
– Wolałabym, żeby pan poszedł. Jestem bardzo zmęczona. Zresztą powiedziałam panu wszystko, co wiem.
– Bardzo w to wątpię, panno Mead. Kiedy byłem w Arizonie, poznałem przypadkiem szereg bardzo interesujących faktów. Na początku lat czterdziestych pani syn William został zamordowany przez nieznanego snrawcę i porzucony na pustyni.
Jej twarz zmieniła się i pobladła.
– Juanita Grimes zawsze dużo gadała.
– Nie była moim głównym źródłem informacji. Morderstwo pani syna było i jest powszechnie znanym faktem. Rozmawiałem z człowiekiem, który znalazł jego ciało i prowadził dochodzenie w tej sprawie. Z szeryfem Brothertonem.
– I co z tego?
– Czy nie chce się pani dowiedzieć, kto zabił pani syna?
– Teraz to już wszystko jedno – powiedziała. – Co za różnica? On nie żyje. Nie żyje od przeszło trzydziestu dwóch lat.
– Ale moim zdaniem człowiek, który go zabił, żyje ladal.
– Skąd pan wie?
– Czuję to przez skórę. Zresztą mam również liczne poszlaki. Zginęli dalsi ludzie: Paul Grimes, Jacob Whitmore. I mężczyzna, którego szczątki wykopano dziś w oranżerii Richarda Chantry.
Chciała coś powiedzieć, ale udało jej się wydobyć głos dopiero przy drugiej próbie.
– Jaki mężczyzna?
– Nie został jeszcze zidentyfikowany, ale to tylko kwestia czasu. Dwadzieścia pięć lat temu pojawił się w domu państwa Chantry z jakąś kobietą i małym chłopczykiem. Między nim a Chantrym doszło do kłótni, potem do bójki. Według wersji, która do mnie dotarła, upadł, uderzył się w głowę i umarł. Państwo Chantry zakopali go.
– Czy wie pan to od pani Chantry? – spytała.
– Między innymi.
Otworzyła szeroko oczy, przy czym jej twarz jakby skurczyła się i zmalała.
– Co jeszcze panu powiedziała?
– To chyba byłoby wszystko. Czy jeszcze coś więcej powinna powiedzieć?
– To ja pana o to pytam.
– A ja podejrzewam, że właśnie pani zna odpowiedź. Dlaczego Jack Biemeyer kupił pani ten dom w Kanionie Chantry’ego?
– Bo go o to poprosiłam.
– Jack Biemeyer nie jest aż tak hojny.
– Dla mnie wtedy bywał. – Lekki rumieniec napłynął do jej twarzy, osiadając na kościach policzkowych. – Przyznaję, że z wiekiem nie zmienił się na korzyść. Ale ja też nie.
– Przypuszczam, że Biemeyer zakupił dla pani ten dom w imieniu całej rodziny Chantrych. A może oni dali go pani w prezencie, za jego pośrednictwem?
– Dlaczego mieliby to robić?
– Żeby zapewnić sobie pani dyskrecję w sprawie morderstwa pani syna.
– Śmierć Williama była faktem ogólnie znanym. Komu mogło zależeć na dyskrecji?
– Jego mordercy. Przypuszczam, że był to Richard Chantry. Natychmiast po tym zabójstwie przeniósł się z Arizony do Kalifornii i nigdy już tam nie powrócił. Śledztwo przeciwko niemu zostało umorzone, o ile w ogóle je wdrożono. Jeśli miała pani jakieś podejrzenia, zachowała je pani dla siebie.
Potrząsnęła głową.
– Nie zna mnie pan. Kochałam mego syna. Kiedy pokazali mi ciało Williama, o mało sama nie umarłam. I niech pan nie zapomina, że on też należał do tej rodziny. Felix Chantry był jego ojcem. Między Williamem a Richardem nie było żadnego konfliktu.
– Więc dlaczego Richard wyjechał z Arizony zaraz po śmierci Williama?
– Nie wiem. Może bał się, że też zostanie zamordowany.
– Tak twierdził?
– Nigdy z nim o tym nie rozmawiałam. Nie widziałam go nawet od tamtej pory.
– Od śmierci Williama?
– Zgadza się, Nie widziałam go od trzydziestu dwóch lat. A od dwudziestu pięciu nikt nie wie, co się z nim dzieje. I dopiero dziś dowiedziałam się od pana, dlaczego. – Poruszyła się niespokojnie i zerknęła na stojącą obok butelkę. – Jeśli zamierza pan zostać jeszcze chwilę, może pan nalać mi następnego drinka. I sobie również.
– Nie, dziękuję. Mam jeszcze tylko kilka pytań i dam pani spokój. Podobno pani zamordowany syn zostawił po sobie żonę i małe dziecko.
Wyraz jej oczu zmienił się, jakby spoglądała daleko w przeszłość.
– Chyba tak.
– Czy to znaczy, że nie jest pani pewna?
– Mówiono mi o nich. Nigdy ich nie widziałam.
– Dlaczego?
– Nie wynikło to z mojej woli. Po prostu oboje zapadli się pod ziemię. Słyszałam plotki, że ta kobieta, wdowa po Williamie, wyszła za kogoś innego i dała chłopcu jego nazwisko.
– Zna pani to nazwisko?
– Niestety nie. Nigdy się ze mną nie kontaktowali.
– Myśli pani, że kontaktowali się z Richardem Chantry?
– Skąd mogę wiedzieć? – powiedziała, odwracając głowę.
– A ta kobieta i chłopczyk, którzy przed dwudziestu pięciu laty odwiedzili dom Richarda Chantry… czy mogła to być wdowa po Williamie i jej syn?
– Nie mam pojęcia. Wydaje mi się, że próbuje pan połączyć dość odległe sprawy.
– Muszę tak robić. Rozwiązanie leży w odległej przeszłości. Czy domyśla się pani, kim mógł być ten mężczyzna, którego zabito i pochowano w oranżerii?
– Nie mam zielonego pojęcia.
– Czy mógł to być pani syn William?
– Chyba pan oszalał. William został zamordowany w Arizonie w roku 1943, czyli siedem lat wcześniej.
– Widziała pani jego zwłoki?
– Tak.
– Podobno były dosyć zmasakrowane? Czy była pani w stanie rozpoznać go z całą pewnością?
– Tak. Byłam. Mój syn William umarł trzydzieści dwa lata temu.
– Co zrobiono z jego zwłokami, kiedy pani je zidentyfikowała?
– Nie jestem pewna.
– To dziwne.
– Czyżby? Jak pan wie, miał w Kalifornii żonę. Żądała, żeby jego ciało zostało odesłane do niej i tam pochowane. Nie miałam nic przeciwko temu. Człowiek umarły odchodzi na zawsze. Nie ma żadnego znaczenia, gdzie się go w końcu pochowa.
Mówiła oschłym, obojętnym tonem, ale miałem wrażenie, że świadomie gwałci własne uczucia. Jakby czytając w moich myślach, dodała:
– Kiedy umrę – chyba już niedługo – chcę, żeby spalono moje ciało i rozsypano prochy na pustyni, w pobliżu Tucson.
– Niedaleko Lashmana?
Spojrzała na mnie z irytacją i jakby pewnym zainteresowaniem. – Cholernie dużo pan wie.
– A pani cholernie mało chce mi powiedzieć, Mildred – odparłem. – Gdzie w końcu pochowany został William?
– Podobno gdzieś w Kalifornii.
Читать дальше