Zaprowadziłem ją do hotelu Monte Christo, zapłaciłem rachunek, pomogłem jej się spakować i wyniosłem walizkę do auta.
– Dokąd jedziemy? – spytała, idąc obok mnie.
– Wynajmę ci pokój w moim motelu. Stoi obok przystani jachtów i jest o wiele spokojniejszy. Jeśli poczujesz głód, możesz pójść na róg, do całonocnej restauracji.
– Jestem głodna już teraz – powiedziała. – Nic nie jadłam.
Zafundowałem jej w restauracji, kanapkę, a potem zameldowałem ją w motelu. Postanowiłem obciążyć Biemeyera rachunkiem za jej pokój. Była przecież świadkiem.
Opuściłem motel nie wchodząc do własnego pokoju. Ale wsiadając na parkingu do samochodu, pomyślałem nagle, że może w nim czekać na mnie Betty. Zajrzałem do środka. Pokój był pusty, łóżko nadal nietknięte.
Mogłem zrobić tylko jedno: kontynuować śledztwo, dopóki nie doprowadzi mnie ono do Betty. Byleby tylko nie za późno.
Korona magnolii wisiała jak przywiązana dp pnia chmura nad osiedlem, które wzięło od niej swą nazwę. Tylko w jednym z domków paliło się światło, stłumione przez zasunięte żaluzje. Zapukałem do zewnętrznych siatkowych drzwi.
Usłyszałem za nimi jakiś ruch, a potem oddech nadsłuchującej w milczeniu osoby.
– Kto tam? – spytał wreszcie kobiecy głos.
– Nazywam się Archer. Jestem prywatnym detektywem pracującym dla Jacka Biemeyera.
– Więc idź pan do diabła – powiedziała spokojnie. – Ale zanim pan to zrobi, może pan wrócić do Biemeyera i zaproponować mu, żeby wybrał się tam również.
– Chętnie, panno Mead. Ja też nie lubię tego sukinsyna. Otworzyła wewnętrzne drzwi, ukazując na tle oświetlonego wnętrza zarys swej drobnej, filigranowej postaci.
– Nie dosłyszałam pańskiego nazwiska.
– Lew Archer.
– Czy przysłał pana Jack Biemeyer?
– Niezupełnie. Ukradziono mu obraz – pani portret. Myślałem, że może zechce pani pomóc mi go odszukać.
– Skąd Jack wiedział, że tu mieszkam? Nie mówiłam o tym żywej duszy.
– Przysłała mnie Paola Grimes.
– Rozumiem. Zrobiłam głupstwo, wpuszczając ją do domu. – Wyprostowała się, jakby zamierzała zatrzasnąć mi drzwi przed nosem. – Jest pechowym członkiem pechowej rodziny.
– Dziś rano rozmawiałem w Copper City z jej matką, Juanitą. Kazała panią serdecznie pozdrowić.
– Tak? To miło z jej strony.
Wymówiłem właściwe hasło. Podeszła bliżej, by otworzyć zewnętrzne drzwi. Do tej pory nie widać było po niej wieku. Teraz zauważyłem, że kuleje i niepewnie kołysze się w biodrach. Przypominała mi niektóre gatunki ptaków morskich, które poruszają się z łatwością w powietrzu i na falach oceanu, ale z trudem chodzą po ziemi.
Jej siwa głowa również przypominała głowę ptaka. Miała wysokie czoło, regularne rysy, zapadłe policzki, cienki, prosty nos i bystre oczy, w których nadal tliła się radość życia. Zauważyła, że na nią patrzę, i uśmiechnęła się. Nie miała jednego przedniego zęba. Jej uśmiech był przez to nieco łobuzerski.
– Podobam się panu? Nie mogę powiedzieć, żeby starość korzystnie wpływała na moją urodę.
– To prawda.
– No i bardzo dobrze – uśmiechała się w dalszym ciągu. – Moja uroda naraziła mnie na liczne kłopoty. Ale nie narzekam. Kobieta nie może mieć w życiu wszystkiego. Dużo podróżowałam – przeważnie pierwszą klasą. Znałam zdolnych i sławnych ludzi.
– Jednego z nich poznałem w Tucson wczoraj.
– Lashmana?
– Tak.
– Co u niego słychać?
– Starzeje się. Ale maluje nadal. Prawdę mówiąc, kiedy tam byłem, pracował właśnie nad pani kolejnym portretem.
Milczała przez chwilę. Uniosła głowę i zauważyłem w jej oczach pustkę.
– Czy wyglądam na nim tak jak teraz, czy tak jak kiedyś?
– Tak jak kiedyś.
– Oczywiście, jakże mogłoby być inaczej. Przecież nie widział mnie, od kiedy się naprawdę postarzałam. – Mówiła o sobie, jakby była pięknym, lecz nietrwałym niestety dziełem sztuki; japońską ikebaną lub pieśnią, której kompozytor nie znał zapisu nutowego. – Ale dość już o mnie. Niech pan opowiada, co porabia Juanita.
Zajęła fotel pod stojącą lampą, ja zaś usiadłem naprzeciwko. Opowiedziałem jej pokrótce o Juanicie Grimes, potem o jej byłym mężu, Paulu, i o jego śmierci.
Wydawała się wstrząśnięta moimi informacjami.
– Nie mogę uwierzyć w śmierć Paula. Był tu ze swoją córką zaledwie kilka dni temu.
– Mówiła mi o tym. Podobno chciał, żeby potwierdziła pani autentyczność swojego portretu.
– O to mu z grubsza chodziło. Niestety, nie mogłam sobie przypomnieć tego obrazu. Miał ze sobą tylko jego małą fotografię, a mnie malowano tyle razy, że dawno już straciłam rachubę. Powiem panu szczerze, że nudzą mnie obrazy, szczególnie te, które przedstawiają moją własną twarz. Od chwili wprowadzenia się tu nie powiesiłam ani jednego, choć mam ich mnóstwo w bocznym pokoju. – Wskazała dłonią na nagie ściany. – Nie chcę, żeby mi przyporninały wszystko, co straciłam.
– Rozumiem to. Ale czy zechciałaby pani raz jeszcze spojrzeć na fotografię obrazu?
– Mojego portretu?
– Chyba tak. To ten sam obraz, którym interesował się Paul Grimes.
Wręczyłem jej fotografię. Obejrzała ją dokładnie w świetle lampy. Potem wydała nieartykułowany pomruk, oznaczający, że poznaje portret.
– Czy widziała go pani już kiedyś, panno Mead?
– Oglądam go po raz trzeci. Po raz drugi w ciągu tego wieczora. Ale nadal nie jestem pewna, kto i kiedy go malował. Na pewno wygląda na dzieło Chantry’ego, ale nie przypominam sobie, żebym do niego pozowała.
– Niektórzy twierdzą, że został namalowany z pamięci, bez modelki, i to, być może, całkiem niedawno.
– To samo mówiła dziś wieczorem ta młoda dziewczyna.
– Jaka dziewczyna?
– Dziennikarka z tutejszej gazety. Powiedziałam jej, że nie udzielam wywiadów. Ale była tak natarczywa, że w końcu pozwoliłam jej przyjść. Muszę przyznać, że robi bardzo sympatyczne wrażenie. Nie na wiele jej się jednak przydałam.
– Czy nazywała się Betty Siddon?
– Zgadza się. Betty Siddon. Zna ją pan?
– Próbowałem się z nią skontaktować. Czy mówiła, dokąd się wybiera po wizycie u pani?
– Powiedziała, że jedzie na jakąś plażę… do Sycamore Beach?
– Może Sycamore Point?
– Chyba ma pan rację. Tak czy owak człowiek, który sprzedał Grimesowi ten obraz, utonął tam przedwczoraj w oceanie. Jak on się nazywał?
– Jake Whitmore. Ale nie utonął w oceanie. Został utopiony w słodkiej wodzie, najprawdopodobniej w czyjejś wannie.
Udało mi się nią wstrząsnąć, choć wcale tego nie zamierzałem. Z jej twarzy odpłynęło życie i cały koloryt. Rysy nadal były ładne, ale oczy stały się martwe jak oczodoły i posągu.
Poruszyła bladofioletowymi ustami.
– Więc ten Whitmore również został zamordowany?
– Takiego zdania są policjanci i koroner.
– Jezu! – Oddychała ciężko jak biegacz.
– Może przynieść pani trochę wody, panno Mead?
– Mam coś lepszego. – Wyciągnęła rękę w stronę stojącego przy ścianie kredensu. – Jest tam butelka whisky Jack Daniels. I szklanki. Niech pan naleje również sobie. Dla mnie bez wody. Podwójną.
Wyjąłem butelkę i nalałem podwójną porcję dla niej oraz pojedynczą dla siebie. Wypiła swoją jednym haustem. Poprosiła o jeszcze jedną podwójną. I tym razem natychmiast opróżniła szklankę. Jej twarz znów nabrała koloru.
– Niech pan łyknie – powiedziała. – Nienawidzę pić sama.
Читать дальше