– Nie morderstwo. To był wypadek.
– Kto popełnił ten wypadek?
– Nie wierzy mi pan, prawda?
– Nie powiedziała pani jeszcze nic, w co mógłbym uwierzyć lub nie. Wiem tylko, że oboje wykopaliście te kości i że kazała pani Ricowi utopić je w morzu. Zrobiła pani głupstwo. Trzeba było zostawić je pod ziemią, w oranżerii.
– Nie podzielam pańskiego zdania. Popełniłam błąd, zlecając to Ricowi. Powinnam była sama to zrobić.
– Czyje to były zwłoki, pani Chantry? Potrząsnęła głową, jakby przeszłość osaczała ją niczym rój pszczół.
– Nie znałam tego człowieka. Przyszedł mówiąc, że chce się zobaczyć z moim mężem. Richard nie powinien był go przyjmować i w normalnych warunkach nie zrobiłby tego. Ale nazwisko tego człowieka najwyraźniej coś mu mówiło. Kazał Ricowi wpuścić go do pracowni. Kiedy zobaczyłam go ponownie, już nie żył.
– Jak się nazywał?
– Nie pamiętam.
– Czy była pani obecna, kiedy Rico z nim rozmawiał?
– Tak, w każdym razie przez jakiś czas.
– A potem, kiedy Rico zakopywał ciało?
– Owszem, wiedziałam o tym. Ale nie byłam przy tym obecna.
– Rico twierdzi, że pani wydała mu to polecenie.
– Chyba w pewnym sensie to zrobiłam. Przekazałam mu życzenie męża.
– Gdzie znajdował się pani mąż podczas tego pogrzebu?
– Pisał w pracowni swój pożegnalny list. To dziwne – dodała po chwili. – Często zapowiadał, że odejdzie w taki sposób. Zostawiając za sobą wszystko, zaczynając nowe, nieskrępowane życie. I kiedy nadarzyła się okazja, tak właśnie postąpił.
– Czy wie pani, dokąd odszedł?
– Nie. Nie komunikował się ze mną od tej pory. Ani z nikim innym, o ile wiem.
– Myśli pani, że żyje?
– Mam nadzieję, że tak. Był… jest w końcu wielkim człowiekiem.
Pozwoliła sobie na kilka łez. Próbowała odzyskać stracony teren, odbudowując czuły mit Chantry’ego z nowych i starych elementów, które akurat miała pod ręką.
– Dlaczego zabił tego mężczyznę w brązowym ubraniu?
– Nie wiem, czy go zabił. Mógł to być wypadek.
– Czy tak utrzymywał pani mąż?
– Nie wiem. Nie mówiliśmy o tym. Napisał ten list i odszedł.
– Więc nie orientuje się pani, jak i dlaczego zabity został ten mężczyzna?
– Nie mam pojęcia.
– I mąż niczego pani nie wyjaśniał?
– Nie. Richard opuścił dom w takim pośpiechu, że nie było czasu na wyjaśnienia.
– Ja słyszałem co innego, proszę pani. Rico twierdzi, że oboje z mężem rozmawialiście przez jakiś czas z tym człowiekiem w brązowym ubraniu w pracowni. O czym rozmawialiście?
– Nie przypominam sobie, żebym uczestniczyła w rozmowie.
– Ale Rico pamięta.
– On kłamie.
– Większość mężczyzn ucieka się do kłamstwa w krytycznej sytuacji. Podobnie zresztą jak większość kobiet.
Zaczynała tracić pewność siebie, której miejsce zajmował znów stopniowo gniew.
– Czy mógłby mi pan zaoszczędzić tych swoich uogólnień? Sporo przeżyłam w ciągu ostatnich dwudziestu czterech godzin i wysłuchiwanie moralnych maksym miernego prywatnego detektywa przekracza moje siły.
Mówiła podniesionym głosem i wyglądała na osobę udręczoną.
– Przeżyła pani sporo w ciągu ostatnich dwudziestu pięciu lat – powiedziałem. – Sytuacja będzie się pogarszać, o ile nie zrobi pani czegoś, co zakończy tę sprawę.
Przez chwilę siedziała pogrążona w milczeniu, wpatrując się w nie pogrzebaną przeszłość.
– Jak ją zakończyć? – spytała wreszcie.
– Niech mi pani powie, co naprawdę się wydarzyło i dlaczego?
– Już to zrobiłam.
– Nie, proszę pani. Opuściła pani niektóre najważniejsze szczegóły. Kim był mężczyzna w brązowym ubraniu i dlaczego się tu zjawił. To, że przyszedł tu dwukrotnie i że za drugim razem – wtedy kiedy został zabity – przyprowadził z sobą kobietę i małego chłopczyka. Również informację, jaką przekazała pani Ricowi – że mężczyzna przeszedł wylew i umarł właściwie przypadkowo.
Znów siedziała, przeżuwając te informacje, jak ktoś, kto przechodzi skrócony proces starzenia się. Nie próbowała zamykać na nie oczu czy odpychać je od siebie. W pewnym sensie miałem wrażenie, że oczekiwała na tę chwilę.
– Więc Rico sporo wam powiedział – stwierdziła.
– Gadał przez cały czas. Wybrała pani sobie kiepskiego partnera do spisku.
– Nie wybierałam go. Po prostu był na miejscu. – Przyjrzała mi się dokładnie, jakby zastanawiając się, czy mógłbym zająć w jej życiu miejsce Rica. – Nie miałam wyboru.
– Zawsze jest jakieś wyjście.
Pochyliła swą kształtną głowę i przesunęła dłonią po włosach, gestem, który wyrażał głęboką depresję.
– Łatwo tak mówić. Trudniej wprowadzić tę maksymę w czyn.
– Teraz też może pani wybierać – powiedziałem. – Może pani udzielić mi pomocy…
– Przecież to robię.
– Owszem. Ale ukrywa pani część prawdy. Może pani pomóc mi wyjaśnić tę sprawę. Jeśli pani to zrobi, postaram się maksymalnie pójść pani na rękę.
– Nie potrzebuję pańskiej łaski. – Ale śledziła uważnie moją twarz, próbując z niej odczytać dokładny sens tego, co powiedziałem.
– Popełniłaby pani błąd próbując dalej kryć swego męża. Mogłaby pani zostać oskarżona o udział w morderstwie.
– To nie było morderstwo. To był wypadek. Ten mężczyzna był w fatalnej formie. Mój mąż mógł go popchnąć czy uderzyć. Ale nie miał zamiaru go zabijać.
– Skąd pani wie?
– Sam mi powiedział. Nie kłamał.
– Czy powiedział pani, kim był ten człowiek?
– Tak.
– Jak się nazywał?
Szybko, z roztargnieniem, potrząsnęła głową.
– Nie pamiętam. Po prostu jakiś człowiek, którego mąż poznał w wojsku. Był ranny na Pacyfiku i spędził kilka lat w szpitalu dla inwalidów wojennych. Kiedy go w końcu wypisali, przyjechał tu, żeby zobaczyć się z mężem. Chyba słyszał, że Richard odniósł sukces jako malarz, i przyjechał, chcąc grzać się w blasku jego sławy.
– Kim byli ta kobieta i ten chłopczyk?
– Jego żoną i synem. Przyprowadził ich za drugim razem, żeby poznali mojego męża.
– Czy zdawali sobie sprawę, że pani mąż go zabił?
– Nie wiem. Nie jestem nawet pewna, czy tak naprawdę było.
– Ale przyjęła pani taką wersję?
– Owszem. Musiałam. Czekałam na wiadomość od tej kobiety. Tygodniami nie mogłam spać. Ale nigdy się do mnie nie zgłosiła. Czasem zastanawiam się, czy cały epizod nie rozegrał się w mojej wyobraźni.
– Kości, które wykopał Rico, nie są wytworem wyobraźni.
– Wiem. Mam na myśli tę kobietę i chłopca.
– Co się z nimi stało?
– Po prostu odeszli… nie wiem dokąd. A ja dalej żyłam własnym życiem, najlepiej jak umiałam.
W głosie pani Chantry wyczułem litość nad sobą samą; spojrzenie jej oczu było jednak chłodne i podejrzliwe. Ze względu na moją obecność starała się panować nad sobą, ale poza, w jakiej siedziała, wyrażała przede wszystkim rezygnację.
Morze pod nami jęczało, grzmiało i pełzało jak nieboszczyk, próbujący niezdarnie powrócić do życia. Wzdrygnąłem się. Pani Chantry dotknęła mego kolana ostrymi paznokciami.
– Zimno panu?
– Chyba tak.
– Mogłabym włączyć ogrzewanie.
Towarzyszący temu zdaniu uśmiech zabarwiał je dwuznacznością, ale był wyraźnie wymuszony.
– Będę już szedł, proszę pani.
– A ja zostanę tu zupełnie sama.
Читать дальше