Mackendrick bezradnie podniósł oczy ku niebu, a potem soojrzał na mnie.
– Niech pan powie, czy zrobiłem coś złego? Po ciemku niechcący wpadłem na kobietę. Przeprosiłem. Czy mam uklęknąć na kolana?
– Pani Johnson jest dziś trochę zdenerwowana. Kiwnęła głową, potwierdzając moje słowa.
– Pewnie, że jestem. A w ogóle, co pan tu robi, kapitanie?
– Poszukuję pewnej kobiety.
– Panny Siddon?
– Zgadza się. – Mackendrick spojrzał na nią badawczo. – Skąd pani wie o pannie Siddon?
– Od pana Archera. Prosił, żebym zadzwoniła do swych przyjaciółek z innych domów opieki. Obiecałam mu, że to zrobię, jeśli czas mi pozwoli, i zamierzam dotrzymać słowa. Czy mogę już iść?
– Proszę bardzo – odparł Mackendrick. – Nikt nie ogranicza w żaden sposób pani swobody ruchów. Ale dzwonienie do innych domów opieki nie wydaje mi się dobrym pomysłem. Wolimy ich zaskoczyć.
Pani Johnson po raz drugi weszła do budynku i nie pojawiła się już więcej.
– Trudno dogadać się z tą babą – mruknął Mackendrick.
– Ona też przeżyła kilka trudnych dni. Czy mógłbym z panem porozmawiać w cztery oczy, kapitanie?
Wymownym gestem głowy odprawił mundurowego policjanta, który wsiadł do służbowego wozu. Odeszliśmy w kąt parkingu, jak najdalej od budynków i autostrady. Dąb kalifornijski, który jakimś cudem utrzymał się przy życiu na tej asfaltowej pustyni, ukrył nas w swym cieniu przed światłem księżyca.
– Co was tu sprowadziło? – spytałem.
– Donos. Ktoś poinformował nas telefonicznie, że powinniśmy rozejrzeć się tu za panną Siddon. Dlatego przyjechałem osobiście. Przeczesałem dokładnie cały dom i nie natrafiliśmy na ślad tej kobiety ani nikogo, kto by ją przypominał.
– Kto do was dzwonił?
– Telefon był anonimowy – najwyraźniej jakaś kobieta chciała wywołać trochę zamieszania. Pani Johnson łatwo robi sobie wrogów. Wyrzucono ją ze szpitala… pewnie pan o tym wie?
– Mówiła mi. Kapitanie, nie potrzebuje pan mojej rady, ale i tak jej panu udzielę. Obawiam się, że proponując przeszukiwanie domów opieki pchnąłem pana na ślepy trop. Nie namawiam do odwołania całej akcji. Ale uważam, że powinien pan skoncentrować własną energię na czymś innym.
– Myśli pan o pani Chantry, prawda? – spytał Mackendrick po dłuższej chwili.
– Wydaje się, że ona stanowi centralny punkt całej sprawy.
– Ale nie mamy pewności.
– Moim zdaniem mamy.
– Pańskie zdanie nie wystarczy, Archer. Nie mogę wystąpić przeciwko tej kobiecie, dopóki nie mam dowodów, które ją pogrążą.
Zaparkowałem na końcu ulicy, przy której mieszkała pani Chantry, i pieszo podszedłem pod jej dom. Z widocznego za nim wąwozu wypełzała mgła. Dalej, na szczycie wzgórza, stał oświetlony chłodnym światłem dom Biemeyerów. Ale willa pani Chantry była ciemna i cicha.
Zapukałem do drzwi frontowych. Chyba spodziewałem się podświadomie, że jej nie zastanę lub znajdę ją martwą, bo byłem zaskoczony natychmiastową reakcją.
– Kto to? – spytała spoza drzwi, jakby czekała za nimi przez całą noc. – Rico?
Nie odpowiedziałem. Przez długą chwilę staliśmy po przeciwnych stronach drzwi, milcząc wyczekująco. Ciszę wypełniał nierówny szmer fal, wdzierających się na plażę jak stopy błądzącego olbrzyma i wycofujących się w morze.
– Kto to? – spytała podniesionym głosem.
– Archer.
– Proszę odejść.
– Czy mam sprowadzić kapitana Mackendricka? Znów zapadła cisza, odmierzana grzmiącym odgłosem kroków morza. Potem przekręciła klucz i otworzyła drzwi.
Ani w hallu, ani w widocznej stąd części domu nie paliły się lampy. Na tle panującej we wnętrzu ciemności twarz pani Chantry i jej włosy błyszczały tym samym odcieniem srebra. Miała na sobie ciemną suknię bez dekoltu, podkreślającą jej wdowieństwo i budzącą we mnie wątpliwości, czy istotnie jest wdową.
– Proszę wejść, jeśli pan musi – powiedziała chłodno cichym głosem.
Wszedłem za nią do salonu, w którym wczoraj odbywało się przyjęcie. Zapaliła stojącą za fotelem lampę i zastygła obok niej wyczekująco. Patrzyliśmy na siebie w głuchej ciszy. Salon nie rozbrzmiewał już echem przyjęcia.
– Znam takich jak pan – odezwała się w końcu. – Jest pan jednym z tych samozwańczych – ekspertów, którzy nie mogą się powstrzymać od wtykania nosa w cudze sprawy. Nie może pan po prostu patrzeć, jak ktoś żyje własnym życiem, musi się pan wtrącić, prawda?
Była zarumieniona, może częściowo pod wpływem gniewu. Ale jej wypowiedź była chyba podyktowana jeszcze innymi bodźcami.
– Więc pani to nazywa życiem? – spytałem. – Ukrywanie morderstwa dla człowieka, którego nie widziała pani od dwudziestu pięciu lat? Spanie z takim dorosłym dzieckiem jak Rico, byle zapewnić sobie jego milczenie?
Jakby pod wpływem nagłej zmiany oświetlenia jej twarz stała się bezbarwna, a oczy pociemniały gwałtownie.
– Nikt nie ma prawa odzywać się do mnie w ten sposób!
– Niech pani lepiej się do tego przyzwyczai. Kiedy ludzie prokuratora okręgowego poprowadzą sprawę w Sądzie Wyższym, nie będą dobierać słów.
– Ta sprawa nigdy nie trafi do sądu. Nie ma żadnej sprawy. – Ale w jej oczach malował się niepokój i zmieszanie, jakby próbowała wyjrzeć poza ostrą krawędź teraźniejszości.
– Niech pani przestanie udawać. Przed dwudziestu pięciu laty został w tym domu zamordowany człowiek. Nie wiem, kto to był, ale pani zapewne wie. Rico zakopał go w oranżerii. Dziś, przy pani pomocy, wykopał jego kości i włożył je do obciążonego worka. Na nieszczęście dla was obojga złapałem go, zanim zdążył wrzucić je do morza. Czy chce pani wiedzieć, gdzie teraz są?
Odwróciła ode mnie twarz. Nie chciała wiedzieć. Nagle, jakby ugięły się pod nią nogi, usiadła na fotelu. Ukryła twarz w dłoniach i chyba próbowała się rozpłakać.
Stojąc nieruchomo wsłuchiwałem się w odgłosy jej rozpaczy. Była przystojna i bezradna, ale nie mogłem wzbudzić w sobie współczucia dla niej. Zbudowała swe życie na szczątkach umarłego i śmierć opanowała znaczną część jej osobowości.
– Gdzie są teraz te kości? – spytała, jakby nasze myśli biegły po tym samym torze.
– Ma je kapitan Mackendrick. Ma też pani przyjaciela, Rica. A Rico zaczął mówić.
Rozważała tę wiadomość. Usłyszawszy ją, stała się jakby trochę mniejsza. Ale bystrość zdecydowanie nadal lśniły w jej oczach pełnym blaskiem.
– Chyba potrafię poradzić sobie z Mackendrickiem – oświadczyła. – Jest bardzo ambitny. Nie jestem pewna, jak pójdzie mi z panem. Ale przecież pan pracuje dla pieniędzy, prawda?
– Mam tyle pieniędzy, ile mi potrzeba.
Pochyliła się do przodu, opierając na kolanach ozdobione pierścionkami dłonie.
– Mam na myśli duże pieniądze. Sumę, jakiej nie byłby pan w stanie zgromadzić przez całe życie. Nie musiałby pan już pracować.
– Kiedy ja lubię swoją pracę.
Gorycz, odbijająca się na jej twarzy, pozbawiła ją niemal całkowicie urody. Uderzyła zaciśniętymi pięściami o kolana.
– Niech pan nie robi sobie żartów. Mówię poważnie.
– Ja również. Nie potrzebuję pani pieniędzy. Ale może zechcę przyjąć łapówkę w postaci informacji.
– I co uzyskam w zamian za tę łapówkę?
– Szansę wyjścia z tego wszystkiego, o ile okaże się to możliwe.
– Więc chce pan udawać Pana Boga, co?
– Niezupełnie. Chciałbym po prostu zrozumieć, dlaczego taka kobieta jak pani, mająca wszystko, czego można zapragnąć, próbuje ukryć parszywe morderstwo.
Читать дальше