W tym momencie z domu wyłonił się Gerard Johnson i zaczął złazić chwiejnie po nierównych schodach. Wyglądał jak idący po omacku nieboszczyk, ale jego oczy, nos lub alkoholowy radar wyczuły moją obecność; ruszył ku mnie, depcząc po chwastach.
– Jeszcze tu jesteś, sukinsynu?
– Jestem, panie Johnson.
– Nie mów do mnie „panie Johnson”! Wiem, co myślisz. Lekceważysz mnie. Uważasz za śmierdzącego starego pijaka. Ale powiem ci jedno – że tak, jak tu stoję, jestem więcej wart, niż ty kiedykolwiek byłeś, i mogę ci to udowodnić.
Nie pytałem go, w jaki sposób. Nie musiałem. Sięgnął do workowatej kieszeni spodni i wyjął niklowany rewolwer, z gatunku tych, które policjanci nazywają „Specjalnym zakupem na sobotni wieczór”. Usłyszałem trzask kurka i szczupakiem rzuciłem się pod nogi Johnsona. Upadł na ziemię.
Pospiesznie skoczyłem do niego i odebrałem mu rewolwer. Był nie nabity. Poczułem, że drżą mi ręce.
Gerard Johnson podniósł się niezdarnie i zaczął wrzeszczeć. Wrzeszczał na mnie, na żonę i syna, gdy tylko pojawili się na ganku. Język, którym się posługiwał, można by określić jako rynsztokowy. Podniósł głos i zaczął lżyć swó; dom. Potem domy stojące po drugiej stronie jezdni i na całym odcinku ulicy.
Rozbłysły one większą niż dotąd ilością świateł, ale nikt nie stanął w oknie ani nie wyszedł na próg. Być może, gdyby ktoś to zrobił, Johnson poczułby się mniej samotny.
Zlitował się nad nim w końcu jego syn, Fred. Zszedł z ganku i objął go od tyłu, otaczając ramionami jego wzburzoną pierś.
– Tato, proszę, zachowuj się jak człowiek.
Johnson szamotał się, szarpał, przeklinał, ale stopniowo zniżył głos. Twarz Freda była mokra od łez. Niebo rozdarło się jak sieć i wpłynął na nie księżyc.
Powietrze zmieniło się nagle. Było teraz świeższe, czystsze, ostrzejsze. Fred objął ramieniem Johnsona i wprowadził go po stopniach do domu. Widok zagubionego syna, który otaczał ojcowską opieką swego ojca, był smutny i wzruszający. Dla Johnsona nie było już nadziei, ale Fred miał jeszcze szanse. Lackner zgodził się ze mną. Zanim odjechał swą Toyotą, przekazałem mu zdobyty rewolwer.
Fred nie zamknął drzwi frontowych. Pani Johnson wyszła po chwili i usiadła na stopniach. Poruszała się niespokojnie, jak zabłąkane zwierzę. Padające z nieba światło srebrzyło jej kitel.
– Chcę pana przeprosić.
– Za co?
– Za to wszystko.
Niezręcznie wyciągnęła ramię w bok, jakby odrzucając lub coś przyciągając do siebie. Jej gest zdawał się obejmować wysoki dom wraz z jego mieszkańcami i całym wyposażeniem, rodzinę i sąsiadów, ulicę, ciemne drzewa oliwne, ich jeszcze ciemniejsze cienie i księżyc, który zalewał ją chłodnym światłem, brużdżąc głęboko twarz.
– Niech mnie pani nie przeprasza – powiedziałem. – Sam wybrałem ten zawód czy też on wybrał mnie. Wykonując go, stykam się często z ludzkim bólem, ale nie szukam innej pracy.
– Wiem, co chce pań powiedzieć. Jestem pielęgniarką. Jutro mogę być bezrobotną pielęgniarką. Kiedy Fred wyszedł, po prostu musiałam znaleźć się w domu i samowolnie opuściłam pracę. Najwyższy czas, żebym tam wróciła.
– Czy mogę panią podwieźć?
Obrzuciła mnie podejrzliwym spojrzeniem, jakby sądziła, że mogę napastować ją, mimo jej wieku i otyłości.
– To bardzo uprzejmie z pańskiej strony – powiedziała jednak. – Fred zostawił nasz samochód gdzieś w Arizonie. Nie wiem, czy warto go w ogóle sprowadzać z powrotem.
Otworzyłem jej drzwi, zanim sarn wsiadłem. Zareagowała tak, jakby nie zdarzyło się jej to od dłuższego czasu.
– Chcę pani zadać jedno pytanie – powiedziałem, gdy już oboje znaleźliśmy się w aucie. – Nie musi pani odpowiadać. Ale jeżeli pani to zrobi, nikomu nie powtórzę tego, czego się dowiem.
Poruszyła się niespokojnie na siedzeniu i zwróciła kuli mnie twarz.
– Ktoś mnie przed panem obgadywał?
– Czy zechciałaby mi pani coś powiedzieć na temat tych narkotyków, które wzięła pani ze szpitala?
– Przyznaję, że zabrałam kilka próbek pastylek. Ale nie wzięłam ich dla siebie i nie miałam żadnych złych zamiarów. Chciałam wypróbować je na Gerardzie. Sprawdzić, czy nie zacznie pić trochę mniej. Pewnie mogą mnie formalnie oskarżyć o podawanie leków bez uprawnień lekarskich. Ale prawie wszystkie znane mi pielęgniarki postępują tak samo. – Spojrzała na mnie niespokojnie. – Czy chcą wystąpić ze skargą?
– Nic o tym nie wiem.
– Więc jak doszło do rozmowy na ten temat?
– Wspomniała o tym jedna z pracujących tam pielęgniarek. Powiedziała mi, dlaczego panią zwolniono.
– To był tylko pretekst. Ale powiem panu, dlaczego straciłam pracę. Byli w tej instytucji ludzie, którzy mnie nie lubili. – Mijaliśmy właśnie ten szpital, więc oskarżycielskim ruchem wyciągnęła palec w kierunku wielkiego, rzęsiście oświetlonego gmachu. – Być może nie mam najłatwiejszego charakteru. Ale jestem dobrą pielęgniarką i nie mieli prawa mnie zwalniać. A pan nie miał prawa poruszać tego tematu w rozmowie z nimi.
– .Uważam, że miałem, proszę pani.
– Kto pana upoważnił?
– Prowadzę dochodzenie w sprawie dwu morderstw i zaginionego obrazu. Wie pani o tym.
– Sądzi pan, że wiem, gdzie jest ten obraz? Nie mam pojęcia. Fred także nie. Nie jesteśmy złodziejami. Mamy może pewne rodzinne problemy, ale nie jesteśmy tacy.
– Nigdy tego nie twierdziłem. Ale ludzie zmieniają się pod wpływem narkotyków. Wtedy łatwo ich nakłonić do różnych czynów.
– Mnie nikt do niczego nie może nakłonić. Przyznaję, że wzięłam kilka pastylek. Dałam je Gerardowi. I teraz za to płacę. Będę już do końca pracowała w podejrzanych domach opieki. I to jeśli jeszcze dopisze mi szczęście, że w ogóle uda mi się dostać jakąkolwiek posadę.
Pogrążyła się w posępnym milczeniu i nie odzywała się prawie przez całą drogę do La Paloma. Zanim wysiadła z samochodu, opowiedziałem jej o dwu poszukiwanych kobietach: Mildred Mead i Betty Siddon. Słuchała mnie z ponurym wyrazem twarzy.
– Zrobię, co będę mogła. Podczas dzisiejszej nocnej zmiany nie będę miała wiele czasu na telefonowanie. Ale dam cynk znajomym pielęgniarkom z innych domów opieki, – i jakby przyznanie się do wdzięczności wobec kogoś przychodziło jej z trudem, dodała z wahaniem: – Fred opowiedział mi, jak odniósł się pan do niego w Arizonie. Doceniam to. W końcu jestem jego matką – dodała z zaskoczeniem.
Wysiadła i ciężkim krokiem ruszyła po asfalcie w kierunku słabo oświetlonego budynku. Za murem, otaczającym parking, przemykał z piskiem opon nieprzerwany łańcuch uciekających i goniących samochodów. Pani Johnson dotarła do drzwi wejściowych i odwróciwszy się pomachała mi ręką.
W chwilę po wejściu znów pojawiła się w drzwiach. Tuż za nią postępowali dwaj policjanci. Jeden miał na sobie mundur. Drugim był kapitan Mackendrick. Kiedy się zbliżyli słyszałem, jak utyskuje, że nie mają prawa napastować jej po ciemku, że jest niewinną kobietą, spieszącą się do pracy.
Mackendrick zerknął przelotnie na jej gniewną, wystraszoną twarz.
– Pani Johnson, prawda? Jest pani matką Freda Johnsona?
– Zgadza się – odparła chłodno. – Ale to jeszcze nie upoważnia was do straszenia mnie.
– Nie chciałem pani przestraszyć. Bardzo mi przykro.
– Powinno panu być przykro. – Wykorzystywała swą chwilową przewagę. – Nie ma pan prawa znęcać się nade mną ani stosować przemocy. Mamy dobrego radcę prawnego, który zajmie się wami, jeśli będziecie dalej tak postępować.
Читать дальше