Rico, bez względu na to, jakie grzechy miał na sumieniu, pomógł mi odkupić jeden z moich własnych.
Kapitan Mackendrick też się ucieszył na widok Rica. Zebraliśmy się w trójkę w gabinecie kapitana; był z nami również stenograf policyjny, mający notować wszystko, co zostanie powiedziane. Rico nie odzywał się wcale, dopóki nie przyniesiono worka z kośćmi i żelastwem. Mackendrick potrząsnął nim przed jego twarzą. Z wnętrza doszedł nas dziwny, stłumiony klekot.
Mackendrick wyjął uszkodzoną czaszkę i położył na swym biurku. Puste oczodoły wpatrywały się w twarz Rica. Rico przez dłuższą chwilę odwzajemniał ich spojrzenie. Próbował zwilżyć suchym językiem wargi. Potem usiłował podrapać się po głowie, ale jego palce uwięzły w plątaninie opasujących ją bandaży.
– Byłeś kiedyś porządnym człowiekiem – powiedział kapitan. – Pamiętam, jak grywałeś na plaży w siatkówkę. Lubiłeś zdrowe, uczciwe rozrywki. Lubiłeś też uczciwą, zdrową pracę – myłeś auta, strzygłeś trawniki. Uważałeś, że pan Chantry jest najlepszym pracodawcą, jakiego może sobie wyobrazić taki młody chłopak jak ty. Powiedziałeś mi to kiedyś, pamiętasz?
Z oczu Rica popłynęły łzy, tworząc dwie bliźniacze bruzdy po obu stronach nosa.
– To straszne – wymamrotał.
– Co jest straszne, Rico? To, że go zabiłeś?
Rico potrząsnął głową i łzy rozprysły się po twarzy.
– Nie wiem nawet, kto to jest.
– Więc dlaczego wykopałeś jego biedne kości i próbowałeś się ich pozbyć?
– Nie wiem.
– Jak to? Robisz coś i nie wiesz dlaczego?
– Czasem. Kiedy ktoś mi każe.
– Kto ci kazał pozbyć się tych kości? Obciążyć worek żelastwem i wrzucić go do morza? Kto ci to polecił? – pytał Mackendrick.
– Nie pamiętam.
– A może to twój własny pomysł?
Rico drgnął gwałtownie, jakbyś cofając się przed tym przypuszczeniem.
– Nie.
– Więc czyj?
Rico spojrzał w puste oczodoły. Jego twarz stała się jeszcze bardziej posępna, jakby patrząc w lustro, ujrzał własne oblicze moralne. Uniósł ręce i dotknął palcami policzków, sprawdzając, czy są pod nimi kości.
– To czaszka pana Richarda Chantry? – spytał Mackendrick.
– Nie wiem. Przysięgam, na Boga, że nie wiem!
– Więc co wiesz?
– Niewiele – wyjąkał, wpatrując się w podłogę. – Zawsze byłem tępy.
– To prawda, ale nie do tego stopnia. Za dawnych czasów umiałeś o siebie dbać, Rico. Latałeś za dziewczynami, ale nie pozwalałeś im wodzić się za nos. Nie popełniłbyś morderstwa dla jakiejś kobiety, która potrząsnęła ci tyłkiem przed oczami. Miałeś na to za dużo oleju w głowie.
Palce protokolanta wykonywały skocznego menueta na klawiszach maszyny do stenografii. Rico wpatrywał się w nie, jakby tańczyły taniec śmierci, opowiadając jego przeszłość lub, być może, przepowiadając przyszłość. Potem zaczął szeptać coś pod nosem, zbyt cicho, by można go dosłyszeć.
Mackendrick wychylił się do przodu.
– Co mówisz, Rico? – spytał ostro. – Mów głośniej, człowieku, to może być ważne!
Rico kiwnął głową.
– To jest ważne. Nie miałem z tym nic wspólnego.
– Nic wspólnego z morderstwem?
– Zgadza się. To wszystko jej sprawka. Mam czyste sumienie. Kazała mi go zakopać, więc posłuchałem. Potem, po dwudziestu pięciu latach, kazała mi go wykopać. Nic więcej nie zrobiłem.
– Nic więcej nie zrobiłeś – powtórzył cicho, z sarkazmem, Mackendrick. – Tyle tylko, że pogrzebałeś zamordowanego faceta, a potem wykopałeś go i próbowałeś utopić jego kości w morzu. Po cóż miałbyś to robić, gdybyś go nie zamordował?
– Ona mi kazała.
– Kto ci kazał?
– Pani Chantry.
– Kazała ci zakopać zwłoki męża?
Mackendrick podniósł się z fotela i stanął nad przesłuchiwanym, który przechylał głowę w obie strony, jakby próbował zrzucić z siebie ciężar jego cienia.
– To nie były zwłoki jej męża.
– Więc czyje?
– Jakiegoś faceta, który zadzwonił do drzwi pewnego dnia, mniej więcej dwadzieścia pięć lat temu. Chciał się zobaczyć z panem Chantry. Powiedziałem mu, że pan Chantry jest zajęty w pracowni, a zresztą i tak nie przyjmuje nikogo, z kim nie był umówiony. Ale on oświadczył, że jego na pewno przyjmie, gdy tylko usłyszy nazwisko.
– Jakie to było nazwisko? – spytał Mackendrick.
– Przykro mi, ale nie pamiętam.
– Jak wyglądał?
– Pospolicie. Był jakiś blady i słaby, jakby chory. Zapamiętałem tylko, że mówił z trudem. Jakby przeszedł wylew albo coś takiego. Miał głos jak stary włóczęga, choć niby nie był taki stary.
– Ile miał lat?
– Chyba ze trzydzieści. W każdym razie więcej niż ja.
– A jak był ubrany?
– Marnie. Miał jakieś brązowe ubranie, które nie najlepiej na niego pasowało. Pamiętam, jak pomyślałem wtedy, że pewnie dostał je z Armii Zbawienia.
– Zaprowadziłeś go do pana Chantry?
– Ona to zrobiła. Dość długo rozmawiali w pracowni wszyscy troje.
– O czym mówili? – spytałem.
– Nie słuchałem. Zamknęli drzwi, takie solidne dębowe drzwi, grube chyba na trzy cale. Po jakimś czasie pani Chantry wyszła razem z nim i odprowadziła go do bramy.
Mackendrick chrząknął pogardliwie.
– Przecież dopiero mówiłeś nam, że go pogrzebałeś. Czy wycofujesz to zeznanie?
– Nie, proszę pana. To zdarzyło się później, pod koniec tygodnia, kiedy przyszedł z kobietą i małym chłopcem.
– Jaką kobietą? Jakim chłopcem?
– Musiała mieć chyba koło trzydziestki. Dość zgrabna, poza tym nic szczególnego, taka bezbarwna brunetka. Chłopiec mógł mieć z siedem albo osiem lat. Był bardzo spokojny. Nie zadawał żadnych pytań, jak inne dzieci. Chyba nie powiedział przez cały czas ani słowa. I nic dziwnego. Musiał być obecny przy tym, co się stało.
– A co się stało?
– Nie wiem dokładnie – odpowiedział z namysłem Rico. – Nie byłem przy tym. Ale kiedy było już po wszystkim, w oranżerii leżały w starym worku jego zwinięte zwłoki. Powiedziała mi, że dostał wylewu, upadł, uderzył się w głowę i skonał na miejscu. Że mam go pogrzebać, bo nie chce żadnych kłopotów. Mówiła, że jeśli będę dla niej miły i zakopię go, ona będzie miła dla mnie.
– Więc przez ostatnie dwadzieścia pięć lat nie wychodzisz z jej łóżka – powiedział z niesmakiem Mackendrick. – A ten biedak leżał w ziemi jako nawóz dla jej orchidei. Zgadza się?
Rico spuścił głowę i wpatrywał się w porysowany skrawek podłogi między swymi stopami.
– Może. Tylko że ja go nie zabiłem.
– Ale ukrywałeś sprawcę, ktokolwiek nim był. Kto go zabił?
– Nie wiem. Nie byłem przy tym.
– I leżąc z nią w łóżku przez dwadzieścia pięć lat nie pomyślałeś o tym, żeby spytać, kto go zabił?
– Nie, proszę pana. To nie była moja sprawa.
– Ale teraz jest twoja. Wszyscy jesteście w to wplątani, chyba o tym wiesz… ty, pan Chantry, jego żona i ta brunetka z małym chłopczykiem. – Mackendrick znów podniósł czaszkę i przysunął ją, jak memento mori, do twarzy Rica. – Jesteś pewien, że to nie pan Chantry?
– Nie, proszę pana. To znaczy, tak, proszę pana, jestem pewien, że to nie on.
– Skąd wiesz? Przecież zakopałeś go w worku?
– Ona mówiła, że to ten drugi, ten mężczyzna w brązowym ubraniu.
– Ale opierasz się tylko na jej słowie?
– Tak, proszę pana.
– Na słowie pani Chantry?.
Читать дальше