– Dzięki panu Lacknerowi. – Podniosła głos, jakby zdanie to skierowane było nie tylko do mnie. – Zna go pan? Siedzi z Fredem we frontowym pokoju.
Młody, długowłosy prawnik obdarzył mnie uściskiem dłoni, który w ciągu dnia nabrał jakby mocy. Z uśmiechem zwrócił się do mnie po nazwisku, mówiąc, że miło jest mu znów mnie zobaczyć. Ja – również z uśmiechem – pogratulowałem mu szybkiej akcji.
Nawet Fred uśmiechał się teraz dla odmiany, ale dość niepewnie, jakby nie miał powodów do zadowolenia. Pokój tchnął atmosferą tymczasowości, jak dekoracja do sztuki, która zeszła z afisza wkrótce po premierze, ale już dawno temu. Stara kanapa i krzesła z tego samego kompletu niemal zapadały się w podłogę. Zasłony w oknach były lekko postrzępione. Przez przetarty dywan niemal przeświecała drewniana podłoga.
Johnson stanął w drzwiach jak duch, straszący w zrujnowanym domu. Miał zaczerwienioną i wilgotną twarz; to samo można było powiedzieć o jego oczach. Oddech przypominał błąkające się niepewnie po piwnicach z winem powiewy wiatru. Nie poznał mnie chyba, ale spojrzał na mnie z wyraźną niechęcią, jakbym w zapomnianej przeszłości wyrządził mu jakąś krzywdę.
– Czy my się znamy?
– Oczywiście! – wykrzyknęła pani Johnson. – Naturalnie, że się znacie. To przecież pan Archer.
– Tak myślałem. Pan wsadził mego syna do więzienia. Fred zerwał się z miejsca; był blady i roztrzęsiony.
– Nic podobnego, tato. Proszę cię, nie mów takich rzeczy.
– Mówię to, co jest prawdą. Czy zarzucasz mi kłamstwo?
Lackner stanął między ojcem a synem.
– Nie czas teraz na rodzinne spory – powiedział. – Wszyscy jesteśmy szczęśliwi, że znów znaleźliśmy się razem, prawda?
– Ja nie jestem szczęśliwy – stwierdził Johnson. – Czuję się fatalnie, a chcecie wiedzieć dlaczego? Bo ten podstępny sukinsyn – wyciągnął w moim kierunku drżący palec zatruwa atmosferę mojego pokoju. I chcę wyraźnie powiedzieć, że jeśli zostanie tu jeszcze minutę, to zabiję go, do cholery. – Zrobił chwiejny krok w moim kierunku. – Czy rozumiesz, sukinsynu? To ty, draniu, przywiozłeś mojego syna z powrotem i wsadziłeś go do więzienia.
– Przywiozłem go z powrotem – odparłem. – Ale nie wsadziłem go do więzienia. Kto inny wpadł na ten pomysł.
– Ale ty go im poddałeś. Wiem o tym. I ty też.
– Chyba lepiej będzie, jeśli pójdę – powiedziałem, zwracając się do pani Johnson.
– Nie. Bardzo pana proszę. – Dotknęła końcami palców swej nabrzmiałej twarzy. – On nie jest dziś sobą. Pił przez cały dzień. Jest ogromnie wrażliwy… to dla niego za ciężkie przeżycie. Prawda, kochanie?
– Przestań labidzić – powiedział. – Labidziłaś i tłumaczyłaś się przez całe życie i nie mam nic przeciwko temu, dopóki jesteśmy sami. Ale nie możesz się czuć bezpieczna, kiedy w domu przebywa ten człowiek. Nie życzy nam dobrze i sama o tym wiesz. A jeżeli nie wyjdzie stąd, zanim doliczę do dziesięciu, wyrzucę go siłą.
O mało nie roześmiałem mu się w twarz. Był tęgim, niezdarnym mężczyzną i jego słowa podyktowane były tylko sztucznym podnieceniem. Może kiedyś, wiele lat temu, potrafiłby spełnić swą groźbę. Ale teraz był gruby i powolny, przedwcześnie postarzały od alkoholu. Jego twarz i całą postać pokrywała tak gruba warstwa tkanki tłuszczowej, że nie mogłem sobie nawet wyobrazić, jak wyglądał w latach młodości.
Johnson zaczął liczyć. Obaj z Lacknerem, wymieniwszy spojrzenia, wyszliśmy z pokoju. Johnson, nie przerywając liczenia, odprowadził nas do wyjścia i głośno zatrzasnął za nami frontowe drzwi.
– Mój Boże! – powiedział Lackner. – Co ludzi skłania do takich wybryków?
– Pijaństwo – odparłem. – Jest zaawansowanym alkoholikiem.
– Sam to widzę. Ale dlaczego on tak pije?
– Z rozpaczy. Z rozpaczy, że jest tym, kim jest. Siedzi w tej ruderze od nie wiadomo ilu lat. Chyba od czasów, kiedy Fred był jeszcze małym chłopcem. Próbuje zapić się na śmierć – ale bez powodzenia.
– Mimo wszystko nie mogę tego pojąć.
– Ja też nie. Każdy pijak ma swój własny motyw. Ale wszyscy kończą tak samo… z rozmiękczeniem mózgu i marskością wątroby.
Obaj, jakby szukając winnego, podnieśliśmy równocześnie wzrok ku niebu. Ale nad szeregiem ciemnych drzew oliwnych maszerujących gęsiego po tej stronie ulicy unosiły się chmury i nie było widać nawet gwiazd.
– Prawdę mówiąc – powiedział Lackner – nie bardzo też wiem, co sądzić o tym chłopcu?
– Ma pan na myśli Freda?
– Tak. Właściwie nie powinienem nazywać go chłopcem. Musi być chyba w moim wieku.
– O ile wiem, ma trzydzieści dwa lata.
– Naprawdę? W takim razie jest o rok starszy. Wydaje mi się ogromnie niedojrzały jak na swój wiek.
– Jego rozwój psychiczny został już dawno zahamowany przez życie w tym domu.
– Na czym polega w istocie problem tego domu? Przecież gdyby go trochę doprowadzić do ładu, byłby zupełnie elegancki. I chyba kiedyś był.
– Nieszczęściem tego domu są jego mieszkańcy – odparłem. – Istnieją rodziny, których członkowie powinni żyć w innych miastach – nawet innych stanach, o ile to możliwe – i pisywać do siebie raz na rok. Może pan zaproponować to Fredowi, oczywiście, jeśli uda się panu wybronić go od więzienia.
– Chyba tak. Pani Biemeyer nie jest mściwa. To na prawdę miła kobieta, kiedy rozmawia się z mą poza kręgiem rodzinnym.
– To też jedna z tych rodzin, które powinny do siebie pisywać listy raz na rok – powiedziałem. – I nie wysyłać ich. To wcale nie przypadek, że Doris i Fred zaprzyjaźnili się. Ich domy nie są właściwie rozbite, ale poważnie uszkodzone. Tak samo jak Doris i Fred.
Lackner pokiwał swą starannie uczesaną głową. Stojąc w zamglonym, przedzierającym się przez chmury świetle księżyca miałem przez chwilę wrażenie, że cała historia się powtarza, że wszyscy byliśmy tu już przedtem. Nie pamiętałem dokładnie, jak toczyła się cała sprawa i jaki był jej finał. Ale czułem, że zakończenie zależy w pewnym sensie ode mnie.
– Czy Fred wytłumaczył panu, po co w ogóle brał ten obraz? – spytałem Lacknera.
– Nie, nie wyjaśnił mi tego w sposób przekonujący. Czy rozmawiał z panem o tej sprawie?
– Chciał zademonstrować swą wiedzę fachową – stwierdziłem. – Udowodnić Biemeyerom, że jest dobry w jakiejś dziedzinie. Takie były w każdym razie jego świadome motywy.
– A podświadome?
– Nie jestem pewien. Żeby odpowiedzieć na to pytanie, trzeba by zwołać konsylium psychiatrów, i oni też nie byliby zbyt mądrzy. Ale jak wielu innych mieszkańców tego miasta, Fred ma bzika na punkcie Richarda Chantry.
– Więc sądzi pan, że on naprawdę malował ten obraz?
– Tak uważa Fred, a on jest fachowcem.
– Nie podaje się za takiego – stwierdził Lackner. – Nie skończył jeszcze studiów.
– Tak czy owak ma prawo do własnego zdania. I sądzi, że Chantry namalował ten obraz niedawno, może nawet w tym roku.
– Skąd może to wiedzieć?
– Na podstawie stanu farby. Tak twierdzi.
– Wierzy pan w to?
– Nie wierzyłem aż do dzisiejszego wieczora. Byłem skłonny zakładać, że Chantry nie żyje.
– Ale zmienił pan zdanie?
– Owszem. Sądzę, że Chantry żyje i dobrze się miewa.
– Gdzie?
– Być może tu, w tym mieście – odparłem. – Nieczęsto polegam na przeczuciach. Ale dziś mam dziwne wrażenie, że Chantry stoi tuż za mną i zagląda mi przez ramię.
Byłem niemal skłonny opowiedzieć mu o ludzkich szczątkach, wykopanych przez panią Chantry i Rica w oranżerii. Ale wiadomość o nich jeszcze się nie rozeszła i informując go złamałbym moją podstawową zasadę: nigdy nie mów nikomu więcej, niż musi wiedzieć, bo powtórzy dalej.
Читать дальше