Kołnierz płaszcza dostał się za pasek od torby i drapał ją w szyję. Lizzi położyła torbę na podłodze i próbowała sobie przypomnieć, kiedy ostatni raz słuchała wiadomości. Jakieś tysiąc lat temu, jadąc z policjantami na pole w Strefie Gazy. Wtedy nie mówiono nic o morderstwie Aleksandry Hornsztyk. Kto chciałby ją zamordować?
– Lizzi, idź do domu. Pada deszcz, pracowałaś dzisiaj ciężko i wstałaś o szóstej rano.
– Co tam będę robić?
– Jesteś szara ze zmęczenia. Zajmiemy się tym jutro.
Dopiero po chwili zrozumiała, że Dahan mówi o ogrzewaczu wody.
– A co, znasz kogoś?
Pytać Dahana, czy kogoś zna, to jak pytać lekarza, czy słyszał o gruźlicy. To był żart. Więcej – prawie obelga. Dahan znał osobiście każdego przedsiębiorcę czy agenta sprzedaży od Aszdodu do Ejlatu. Nie tylko miał gotowe rozwiązanie każdego problemu, ale z reguły było ono tańsze o dwadzieścia procent od wszystkich pozostałych.
Zadzwonił telefon. Dahan podniósł słuchawkę:
– Tak, rozumiem – powiedział. Potem zakrył dłonią słuchawkę. – Na razie będziesz się kąpać w zimnej – rzucił.
Lizzi bała się, że jeśli otworzy usta, zacznie płakać. W obecności reporterki mordują małżonkę sędziego, a ona posyła do druku tekst – o czym?
Zgadliście! O białym fortepianie!
Wyszła z redakcji i poczłapała ciężko w stronę windy. Dahan miał rację: rzeczywiście była zmęczona. Zastanawiała się, ile z jej artykułu – jeżeli w ogóle – przedostanie się do wydania krajowego i czy słusznie postąpiła, nie pozostając z Benim Adulamem. Dopiero na ulicy przypomniała sobie, że zaparkowała samochód przy miejskiej komendzie policji, którą opuściła kiedyś tam, wieki temu, przed wschodem słońca. Przez chwilę wahała się, czy nie wrócić do biura, żeby zamówić taksówkę lub poprosić o pomoc Dahana. Chodniki były wilgotne i lśniące, lecz jakaś dobra dusza w elektrowni zdecydowała zapalić uliczne latarnie, mimo że nie zapadł jeszcze wieczór. Powietrze było chłodne i świeże. Lizzi wciągnęła je głęboko do płuc. Samochody jechały z włączonymi krótkimi światłami. Widać było ciemne sylwetki owinięte w zimowe płaszcze, ludzie starali się zdążyć przed następnym deszczem. Lizzi postanowiła przejść się na parking. Cieszyła się ze spaceru, z widoku oświetlonych wystaw sklepowych. Miasto przeciągało się ze zmęczenia, zupełnie jak ona.
Koło komendy policji, między kwiaciarnią a kawiarnią prowadzoną przez etiopskich Żydów, stał sklep „Mikado”, należący do ciotki Klary i wuja Jakowa. Były tam kasety, sztuczne kwiaty, pocztówki, latem okulary przeciwsłoneczne, zimą parasolki, paski, kolczyki i – przede wszystkim – wuj Jakow, w trzyczęściowym garniturze i filcowym kapeluszu niezależnie od pory roku, oraz ciotka Klara, emerytowana chórzystka opery egipskiej. Uchodzili za znawców operetek Gilberta i Sullivana w mieście, w którym jedynie nieliczni byli świadomi doniosłego faktu istnienia owych kompozytorów. W odległej i tajemniczej przeszłości wuj Jakow, wówczas Jack, był pianistą w orkiestrze opery aleksandryjskiej, a ciotka Klara, wtedy po prostu Klara, śpiewała w chórze przez cały sezon piosenkę uczennic mistrza Puh-Bah: „Ach, wybacz nam, panie, nasze brzydkie zachowanie”. W czasie przedstawienia spoglądała na dół, do kanału dla orkiestry, wpatrując się w piękną głowę pianisty, i próbowała oddzielić w myślach jego grę od innych. Za kulisami opowiadano, że jest kochankiem Elfridy Kiriłowej, primabaleriny, „egipskiej Isadory Duncan”. Mówiono, że ją zaczarował, tak iż w jego obecności dostawała dreszczy, i że kierownictwo teatru zamierza się go pozbyć. Kiedy Klarze w końcu udało się spotkać Jacka przed jedną z prób, odkryła, że jest prawie karzełkiem, lecz w ogóle się tym nie przejęła. Tak jak i on nie przejmował się tym, że była piegowata. Zakochali się w sobie. Elfrida groziła, że ich zamorduje – tak przynajmniej głosiła rodzinna legenda – i nie mieli innego wyjścia, jak uciec z Aleksandrii do Beer Szewy.
Ciotka Klara wyróżniała Lizzi spośród wszystkich swoich siostrzenic. Rozpieszczała ją prezentami i pochwałami, a jej zmysł przewidywania został nagrodzony, kiedy Lizzi dorosła i po latach nauki na uniwersytecie w Beer Szewie została dziennikarką. W ogóle nie przeszkadzał cioci fakt, że Lizzi nie miała dyplomu i do ukończenia studiów brakowało jej dwóch egzaminów. Zwykła była ją pytać o nową fryzurę królowej Fabioli albo czy książę Rainier znajdzie sobie nową żonę na miejsce biednej Grace, a Lizzi długo się zastanawiała nad odpowiedziami i starała się nie rozczarować dobrej ciotki.
W sklepie nie było kupujących. Wuj Jakow drzemał przy kasie, a ciotka Klara siedziała w drzwiach i układała pasjansa na składanym stoliku. Ramiona miała sztywno wyprostowane, na podołku trzymała wyciągniętego szarego kota. Zakurzony patefon wydawał z siebie dźwięki słynnej arii mistrza Puh-Bah. Z daszku nad sklepem spłynęło Lizzi za kołnierz kilka kropli deszczu.
– Lizzi, stało się coś! – krzyknęła ciotka swoim głębokim kontraltem. – Arieli, co on tym razem zrobił?!
Lizzi powiedziała, że jest zmęczona, że zostawiła samochód na parkingu obok, a ponieważ i tak tędy przechodziła, to wstąpiła kupić kilka kaset magnetofonowych.
– A mężczyźni?
– Nie ma żadnych.
– Akurat położył mi się as kier na waleta. Od razu pomyślałam o tobie – powiedziała ciotka Klara i utkwiła zatroskane spojrzenie w wuju Jakowie. Czyżby karty ją oszukały?
Odkąd siostrzenica ukończyła osiemnaście lat, Klara hołubiła w głębi duszy przekonanie ojej licznych romansach. Lizzi nie zaprzeczała. Ciotka dawała jej zawsze dyskretne rady, powierzała tajemnice, którymi dzielą się między sobą tylko kobiety.
– Chanel nr 5 – wyszeptała teraz, jakby chciała wręczyć buteleczkę z trucizną królewskiemu szpiegowi. – Masz?
– Nie, ciociu Klaro.
– Kupię ci.
– Nie, nie trzeba.
Dopiero teraz ściszonym głosem zaczęła im opowiadać o ludziach i wydarzeniach. Ciotka Klara i wujek Jakow słuchali z szeroko otwartymi oczami i nastawionymi uszami. Lizzi wiedziała, że będą analizować i powtarzać to, co właśnie usłyszeli, jeszcze długo po jej odejściu, aż do następnego spotkania. Lizzi stanowiła nić łączącą ich z jakimś cudownym królestwem, gdzie nie było ograniczeń dla wyobraźni, rysującej wysoko na niebie kształty rozpływające się wśród chmur.
Tym razem Lizzi, odwrotnie niż dotychczas, naprawdę potrzebowała rady. W głębi szafy na ubrania spoczywało opakowanie globulek antykoncepcyjnych, które kupiła przed trzema laty. Czy można ich użyć? Wyrzucić? Czy w ciągu jednej nocy zmieniła się w ogólnie pożądaną kobietę i mężczyźni będą teraz wpadać do jej łóżka jak ryby w sieć? Czy zaszła w niej jakaś zmiana? Czy powinna pójść do ginekologa? Zasięgnąć rady u sióstr? Skąd to straszne zmęczenie, czy to możliwe, żeby zaszła w ciążę?
Lizzi pożegnała się i odeszła, obiecując sobie rozprostować plecy, oddychać głęboko, wziąć gorącą kąpiel z dodatkiem wonnych olejków, pić japońską herbatę kameliową przed śniadaniem oraz – od razu jutro – kupić buteleczkę Chanel nr 5.
Usłyszała popiskiwanie, jeszcze zanim zbliżyła się do parkingu. Zawsze potrafiła odróżnić głos swojego pagera od wielu innych. Kiedy zadzwoniła do Tel Awiwu, odpowiedział jej rozzłoszczony głos naczelnego.
– Gdzie się podziewasz, Badihi?! Szukamy cię od godziny! – wrzeszczał Arieli.
– Właśnie wyszłam z redakcji.
Читать дальше