– To najstraszniejsze miejsce, w jakim kiedykolwiek byłem – wysapał, wachlując się beretem. – Muszę się napić. Co powiecie na Cranberry Tini?
Zamiast na drinki, pojechaliśmy do McDonald'sa na Maryland. Gdy już zaspokoiłam głód hamburgerem, dietetyczną colą i ciastkiem z jabłkiem (hej, wystarczy, że wzięłam dietetyczny napój), przebraliśmy się na pogrzeb Hanka. Włożyłam prawie czystą skórzaną spódniczkę, najskromniejszą białą bluzkę, jaką zabrałam i pożyczoną od Marca ciemną marynarkę. Stroju dopełniały czarne szpilki od Cavallego. Uznałam, że wyglądam wystarczająco konserwatywnie, by wtopić się w tłum żałobników.
Szkoda, że nie mogłam powiedzieć tego samego o Marcu. Wyszedł z toalety w szarych spodniach z fioletowym połyskiem, do których włożył obcisłą, czarną koszulę. Na głowie miał przekrzywiony beret. I pomyśleć, jeszcze nie tak dawno martwił się o to, żeby nie rzucać się w oczy.
Dana poszła w moje ślady, wkładając małą czarną i czarną, skórzaną marynarkę. Może i miałyśmy trochę krótsze spódniczki, niż wymagała tego okazja, ale w końcu byliśmy w Vegas.
Gdy weszliśmy do kościoła na skrzyżowaniu Alty i Campbell, przekonałam się, że pogrzeby w Vegas wyglądają zupełnie inaczej niż w Beverly Hills. Przy pogrzebie w Vegas wysiadają nawet imprezy urodzinowe u Liberace.
Kościół był zwyczajny: witraże, ciemne ławki, kwiaty, muzyka organowa. Za to zgromadzonym w nim ludziom daleko było do zwyczajności.
Sądząc po ubiorze, pierwsze dwie ławki zajęła rodzina Hanka – starsza para w szarościach i granatach, mężczyzna w ciemnym garniturze i dwójka wiercących się dzieciaków, zapewne zadowolonych, że z powodu pogrzebu „cioci” nie muszą iść do szkoły. W ławkach za nimi siedzieli ludzie, którzy wyglądali, jakby przyszli tu prosto z cyrku lub castingu do opery mydlanej. Trzy rzędy pełne podstarzałych drag queens odzianych w długie, czarne koronkowe suknie, kapelusze z szerokim rondem (z jednego wystawało półmetrowe strusie pióro) i woalki. Nie wszystkie ukryły twarze za woalkami, dzięki czemu widziałam, jak po ich pokrytych grubą warstwą pudru policzkach ciekną rzęsiste łzy, wielkie jak groch, kiedy szlochały w małe, białe chusteczki. Boże, jak one szlochały. Wszystkie, bez wyjątku. I bynajmniej nie robiły tego dyskretnie – żadnego delikatnego osuszania chusteczką kącików oczu. Szlochały jak przedszkolaki, które nie chcą spać podczas przymusowego leżakowania. Zanosiły się i trzęsły na całym ciele, a ich szlochy, odbijające się echem od wysokiego sklepienia, brzmiały jak koncert umierających gęsi. Od czasu do czasu któraś wydmuchiwała nos, tak głośno, że trzęsły się witraże w oknach.
Próbowałam wypatrzeć za woalkami i chusteczkami Larry'ego, ale wszystkie żałobniczki wyglądały tak samo. Podejrzewałam, że wystarczyłyby inna peruka czy gorset, i nie rozpoznałabym własnego ojca.
Obok wymalowanych dam siedział Maurice. Wyglądał, jakby postarzał się o kilkaset lat, od kiedy ostatnio go widziałam. Siedział ze zbolałą miną, jego oczy otaczała siateczka zmarszczek. Przypominał trochę Kłapouchego z Kubusia Puchatka. Miał spuszczony wzrok, a jego skóra przybrała szary odcień, idealnie pasujący do garnituru, który włożył zamiast swojego tradycyjnego golfu. Zastanawiałam się, czy od śmierci Hanka w ogóle spał. Jego wory pod oczami były większe od moich.
Po drugiej stronie przejścia siedział Monaldo ze swoimi sługusami. Po swojej prawej miał Gąsienicę, po lewej Ramireza.
Marco, Dana i ja usiedliśmy w pustej ławce za wymalowanymi damami. Szczęśliwie, Monaldo nas nie zauważył.
Pechowo, zauważył nas Ramirez.
Odwrócił głowę, żeby rozejrzeć się po kościele, a wtedy jego spojrzenie napotkało moje. Zrobił duże oczy i rozdziawił usta. Zamrugał parę razy, po czym zapytał bezgłośnie:
„Co ty tu robisz?”
Uśmiechnęłam się i wzruszyłam ramionami. Co innego mogłam zrobić?
Ramirez zacisnął szczękę, przybierając minę Złego Gliny. Wpatrywał się we mnie zmrużonymi oczami, a ja czułam, że jeszcze chwila i przewierci mnie wzrokiem na wylot. Miałam nadzieję, że nigdy nie znajdę się naprzeciw niego w pokoju przesłuchań. Podejrzewałam, że szybko by mnie złamał.
Potem na ambonę wszedł siwowłosy ksiądz i wygłosił poetyckie kazanie o życiu Hanka oraz życiu pozagrobowym. Przyznaję, że słuchałam go piąte przez dziesiąte, cały czas wypatrując wśród szlochających drag queens Larry'ego. Gąsienica co chwila zerkał za siebie, na otwarte drzwi kościoła. Najwyraźniej, robił to samo co ja. Czułam się, trochę jakbyśmy grali w Gazie jest Wally? – kto pierwszy zauważy miniówkę Wally'ego, wygrywa Larry'ego – martwego lub żywego.
Na szczęście msza szybko się skończyła i wszyscy wyszliśmy z kościoła, aby udać się na pobliski cmentarz. Z obawy, że Monaldo lub ktoś z jego świty może rozpoznać mustanga, postanowiliśmy pojechać jako ostatni. Widziałam, że Ramirez szuka mnie wzrokiem, więc schowałam się za damą ze strusim piórem. W końcu Monaldo kazał mu wsiąść do samochodu i odjechali.
Kiedy dotarliśmy na miejsce, większość żałobników zgromadziła się już nad wykopanym grobem. Hank miał spocząć pod dużym drzewem, na szczycie niewielkiego, sztucznie usypanego wzniesienia. Pagórek porastała trawa, tak soczysta, że na jej podlewanie musiała chyba iść połowa wody z jeziora Mead. Zostawiliśmy samochód na żwirowej drodze i wspięliśmy się na górę. Na błyszczącym mahoniowym wieku trumny leżały goździki, róże i konwalie. Maurice dołożył na stosik pojedynczą czerwoną różę i zaczął płakać. To, oczywiście, sprowokowało wszystkie wymalowane damy (dla których każdy powód był dobry, by wyciągnąć chusteczkę) i po chwili wszyscy znowu zalewali się łzami.
Ale nie Monaldo. Jego twarz była spokojna i nieruchoma jak maska, choć założę się, że w duchu nie posiadał się z radości, że właśnie upiekło mu się morderstwo.
Stojący obok niego Ramirez łypał na mnie złowrogo, zapewne przeklinając w myślach po hiszpańsku. Starałam się go ignorować, w zamian skupiając się na księdzu i jego ostatnich słowach przed pogrzebaniem zmarłego.
Pogrzeby zawsze mnie przygnębiają. Głównie dlatego, że uświadamiają mi, iż kiedyś czeka to także mnie. To rodzi poważne, a zarazem przerażające pytanie: co dzieje się z nami po śmierci? Czy naprawdę udajemy się, jak twierdził ksiądz, do pięknego, magicznego miejsca, gdzie nie ma bólu, smutku ani butów, które zaczynają uwierać już pięć minut po założeniu? Czy po prostu umieramy, zamieniamy się w proch i już?
Tyle że dzisiaj rozważania o sprawach ostatecznych ustąpiły miejsca rozważaniom dotyczącym mojego ojca. Zastanawiałam się, gdzie jest. Myślałam o tym, czy to możliwe, żeby Monaldo już go dopadł. I o tym, czy kiedykolwiek będę mogła o nim myśleć bez skojarzeń z błyszczykiem Raspberry Perfection.
Kolejny raz przyglądałam się twarzom żałobników, szukając Larry'ego. Na cmentarzu zjawiły się te same osoby co w kościele, doszło też kilka nowych. Niestety, nie było wśród nich kobiety o wzroście ponad metr osiemdziesiąt, w rudej peruce.
Kiedy ksiądz wygłosił ostatnią kwestię: „Z prochu powstałeś i w proch się obrócisz”, tłum zaczął się rozpraszać. Żałobnicy potworzyli mniejsze grupki, pocieszając się nawzajem. Krążyłam między nimi, wpatrując się w ukryte za woalkami twarze, żeby sprawdzić, czy któraś nie należy do mojego ojca. Nie wiedziałam, czy w ogóle się zjawił, ale nie chciałam porzucać nadziei, że jeszcze choć chociaż raz go zobaczę.
Читать дальше