Jeśli Monaldo zobaczy artykuł Felixa, szybko połączy ze sobą fakty i zorientuje się, że jestem córką Larry'ego. Nie byłam pewna, jak wpłynie to na bezpieczeństwo Larry'ego, ale wątpiłam, by przysporzyło mu to sympatii Monalda.
Nie wspominając już o sympatii do mnie.
W cokolwiek Larry się wpakował, musiałam go z tego wyciągnąć. I to szybko.
Kiedy wróciłam do pokoju, Marco starannie pakował swoją kolekcję pamiątek do walizek w lamparcie cętki, a Dana pobierała z telewizji ostatnią lekcję gry w pokera.
Spojrzała na mój top upstrzony plamkami syropu klonowego i z dezaprobatą pokręciła głową.
– Och, Maddie. Placuszki? Wiesz, ile zawierają węglowodanów? Nie wspominając już o rafinowanym cukrze.
– Zjadłam tylko trzy. – Nie przyznałam się do gofrów, tostów i naleśników.
– Biała mąka idzie prosto w talię. Założę się, że aby spalić same węglowodany, które właśnie pochłonęłaś, musiałabyś zrobić ze dwieście brzuszków.
Wzdrygnęłam się na wzmiankę o brzuszkach.
– To było silniejsze ode mnie. Musiałam się jakoś uspokoić.
– Co się stało? – zapytał Marco, wkładając pamiątkowy kubek do kawy między mokasyny.
Opadłam na jedyne sprawne łóżko i opowiedziałam im o serii porannych katastrof, jakie mnie dotknęły. Nie do wiary, że życie może stanąć na głowie w tak krótkim czasie. Nie było nawet południa!
Kiedy skończyłam, Marco z trudem wepchnął do walizki ostatnią pocztówkę, a Dana nie mogła wyjść z szoku.
– Boże! Co za ścierwo! Żeby prawie zepchnąć nas z drogi z powodu głupiego zdjęcia?
– W sumie nie było aż tak ostro – powiedziałam. Teraz, kiedy wiedziałam, że osobnik, który mnie śledził, był tylko hieną z brukowca, nie podchodziłam do tamtej sytuacji aż tak emocjonalnie.
– Co za kutas – rzuciła Dana. – Powinnam tam pójść i skopać mu tyłek. Kuszący pomysł, ale nie chciałam, żeby Felix opisał wszystko jutro na pierwszej stronie.
Zamiast tego, zwróciłam się do Marca, który siedział na swojej torbie, próbując zasunąć zamek do końca.
– Poszczęściło ci się wczoraj z Madonną? – zapytałam.
W jego oczach rozbłysły szelmowskie ogniki, a w policzkach pojawiły się dołeczki.
– Ćśśś, Maddie. Przecież wiesz, że nigdy nie mówię o tak intymnych sprawach.
Przewróciłam oczami. Przynajmniej on sobie poużywał w Vegas.
– Chodziło mi o Bobbi.
– Och! Tak, jasne. – Sięgnął do swojej nowej torebki z napisem „I love Vegas” i wyciągnął skrawek papieru. – Madonna powiedział, że Bobbi mieszka przy lotnisku, nad barem o nazwie FlyBoyz. Tutaj mam adres. – Marco podał mi kartkę.
– Rozumiem, że nadal nie pojawił się w klubie? Marco pokręcił głową.
– Nie. Madonna powiedział, że nikt go nie widział od tygodnia. Ulotnił się w połowie wieczoru. Poprosił jedną z dziewczyn, żeby go zastąpiła i po prostu wyszedł.
– Czy wcześniej zdarzało mu się coś podobnego? – Marco zaprzeczył ruchem głowy.
– Nigdy. Bobbi ma dwie byłe żony i pięcioro dzieci. Z tego, co mówił Madonna, facet ciągle zalega z alimentami. Nigdy nie urywał się z pracy.
Miałam złe przeczucia. Pogrzeb Hanka był dopiero o czternastej, co dawało nam trzy godziny na odwiedzenie mieszkania Bobbiego.
Po ograbieniu pokoju z hotelowej papeterii i gratisowych minikosmetyków, zaciągnęliśmy nasze bagaże na dół i władowaliśmy je do mustanga. Magicznym sposobem bagaże Marca się rozmnożyły i miałam dla siebie tylko malutki skrawek tylnego siedzenia, pomiędzy jego walizą a kartonowym Elvisem naturalnych rozmiarów, którego kupił w Muzeum Neonów. Starałam się nie myśleć o czekającej mnie czterogodzinnej podróży w towarzystwie Króla, kiedy Marco włączył się do ruchu na Strip i wlókł ślimaczym tempem wraz z innymi samochodami jadącymi w kierunku lotniska.
Bar FlyBoyz znajdował się na parterze budynku z wyblakłym tynkiem, naprzeciwko portu lotniczego McCarran. Nad ciemnymi drewnianymi drzwiami wisiał neon, teraz wyłączony. Dwa okna od strony ulicy były zamalowane czarną odłażącą farbą. Na parkingu stał może z tuzin harleyów, z nalepkami głoszącymi: „Pustynne Diabły” na błotnikach. Na piętrze mieściły się mieszkania, idealne do obserwowania samolotów podrywających się z płyty lotniska. Nie wiem, jak mieszkający tu ludzie się wysypiali. W chwili, gdy zatrzymaliśmy się na prowizorycznym żwirowym parkingu, przeleciał nad nami boeing 747, sprawiając, że zatrzęsła się ziemia i zabrzęczały czarne szyby baru.
– Fajne miejsce – zakpiła Dana. Marco zmarszczył nos z obrzydzeniem.
Żwir chrzęścił pod naszymi stopami, kiedy szliśmy na tył budynku, gdzie znajdowały się metalowe schody bez barierki, prowadzące do mieszkań na górze. Na dole zauważyłam cztery skrzynki pocztowe, przymocowane do ściany, oznaczone zardzewiałymi literami A, B, C i D. Skrzynka z D była pełna korespondencji. Ostrożnie wyciągnęłam kopertę. Rachunek za wodę był zaadresowany do Boba Hostetlera. Bobbi.
– Zdaje się, że dawno go tu nie było – stwierdziła Dana.
– Może po prostu wyjechał na wakacje? – powiedziałam z nadzieją. Dana posłała mi kpiące spojrzenie.
– Kto wyjeżdża na wakacje w połowie zmiany?
Ktoś, kto ucieka przed mafią. To mi przypomniało o Larrym i odłożyłam kopertę do skrzynki.
– Chodźmy sprawdzić na górze. – Przytrzymując się ściany, ostrożnie weszłam na pierwszy stopień. Schody się nie zarwały, więc powoli ruszyłam w górę, kiwając ręką na Danę i Marca. Marco przemieszczał się w dziwny sposób: trochę jak James Bond, a trochę jakby brał udział w przesłuchaniu do Kotów.
– Co ty wyprawiasz? – szepnęłam. Wzruszył ramionami, unosząc ręce.
– No co? – odszepnął.
– Czemu tak kicasz?
– Skradam się.
– Raczej zwracasz na siebie uwagę – szepnęła Dana. – Każdy głupi wie, że aby nie zwracać na siebie uwagi, należy zachowywać się jak u siebie.
– To dlaczego szepczemy? I tu nas miał.
– Po prostu chodźmy – powiedziałam, już normalnym głosem. Poprowadziłam mój oddział do końca schodów (idący za mną Marco nadal bawił się w Bonda z Broadwayu) i wyszliśmy na niewielkie półpiętro wyłożone sztuczną trawą. Po prawej znajdowały się drzwi oznaczone literami A i B, po lewej – C i D. Od C odpadła literka, został tylko ciemny zarys, kontrastujący z wyblakłymi drzwiami. Od D odpadł górny gwoździk i litera wisiała do góry nogami. Jednak, z ulgą zauważyłam, nigdzie nie widać śladów szamotaniny czy włamania.
Spojrzałam na Danę i na Marca, wzięłam głęboki oddech i zapukałam do drzwi, modląc się, by otworzyła nam duża, owłosiona kobieta.
Odczekałam chwilę i zapukałam jeszcze raz, przestępując z nogi na nogę. Czułam zapach indyjskiego jedzenia przygotowywanego w mieszkaniu A. Z C dochodziły dźwięki piosenki Black Eyed Peas. Ale w D kompletnie nic się nie działo.
Na wszelki wypadek zapukałam jeszcze raz, choć w głębi duszy wiedziałam, że to na nic. Albo Bobbi dał nogę albo… Wolałam nie myśleć o „albo”, a przynajmniej nie dopóki Larry'emu groziło to samo. Zmówiłam krótką modlitwę do patrona uciekinierów, żeby Bobbi i Larry siedzieli zabunkrowani razem w jakimś bezpiecznym miejscu. Gdzieś bardzo, bardzo daleko od Monalda i jego zarośniętego goryla.
– Zdaje się, że nikogo nie ma – szepnął Marco, wypowiadając na głos moje myśli.
– Chcesz, żebym się włamała? – zapytała Dana. Spojrzałam na nią.
– A umiesz? – Wzruszyła ramionami.
– To chyba nie takie trudne. Widziałam, jak robiła to Veronica Mars. Potrzebujemy tylko karty kredytowej.
Читать дальше