– Flora twierdzi, że według pana odnosi się to do niektórych szkockich w „Silver Moondance” – powiedział McGregor.
– Rzeczywiście. W barze sprzedawano to z butelki Bell’s, a w restauracji jako Laphroaig.
McGregor poprosił o rachunek. – Początkowo nie była to moja sprawa – mówił bez zbytniego zaangażowania, wybierając kartę kredytową. – Jeden z kolegów przekazał mi ją, bo wydawało się, że zaczyna podchodzić coraz bliżej mnie.
– Chce pan powiedzieć – pytałem zaskoczony – że pańska firma interesowała się już wcześniej „Silver Moondance”?
– Tak.
– Ale dlaczego? W związku z czym?
– W związku ze skradzioną szkocką, której szukaliśmy. I wydaje się, drogi Tony, że pan ją znalazł.
– Wielkie nieba! Znalazłem i znowu zgubiłem.
– Niestety. Wróciliśmy do punktu wyjścia. Choć oczywiście, nie jest to pańska wina. Gdyby sekretarz Jacka nie był tak przywiązany do Laphroaig… gdyby Larry Trent nie zaprosił go na kolację… Można tak cofać się w nieskończoność, gdybając, ale to do niczego nie prowadzi. Zbliżaliśmy się delikatnie do „Silver Moondance”, kiedy furgon staranował namiot i naprawdę nie pozbawiony ironii jest fakt, że nie miałem najmniejszego pojęcia, że właściciel tego lokalu, Arthur Lawrence Trent, trenował konie u Jacka. Podobnie jak nie wiedziałem, że był na przyjęciu. Nie wiedziałem, jak on wygląda… więc nie zorientowałem się, że znajdował się wśród nieboszczyków. Gdybym wiedział, że będzie na przyjęciu, poprosiłbym Jacka i Florę, żeby nas z sobą poznali. – Wzruszył ramionami. – Znowu gdybanie.
– Ale… pan go śledził? – spytałem.
– Nie – odparł z uśmiechem McGregor. – Podejrzewaliśmy jego pracownika. Człowieka o nazwisku Zarac.
Jestem pewien, że rozdziawiłem gębę. Gerard McGregor spokojnie załatwiał płacenie rachunku i spoglądał na mnie z pobłażliwym zrozumieniem.
– No właśnie, on nie żyje – stwierdził. – I naprawdę znaleźliśmy się dokładnie w punkcie wyjścia.
– Nie uważam, że Zarac to problem bez krokodyli – skwitowałem to chłodno.
Prawie całą sobotę spędziłem w pobliżu telefonu, wśród nieustannych wahań, czy zadzwonić do Flory i poprosić o numer McGregora, co pozwoliłoby mi odwołać niedzielne spotkanie. Jeśli tego nie zrobię, zjawi się o drugiej i porwie mnie nie wiadomo dokąd na spotkanie ze swoim klientem, którego szkocka odnalazła się na moim języku. (Prawdopodobnie.)
W końcu zadzwoniłem do Flory, ale nawet kiedy odebrała telefon, nadal nie mogłem się zdecydować.
– Jak Jack? – spytałem.
– Kochany Tony, obawiam się, że jest w fatalnym humorze. Lekarze chcą go zatrzymać w szpitalu jeszcze przez kilka dni. Wetknęli mu pręt do kości, chyba przebili się przez szpik i chcą się upewnić, że wszystko się poukładało, zanim pozwolą mu dreptać o kulach.
– A jak ty się czujesz?
– Z każdym dniem lepiej.
– Wasz przyjaciel – zacząłem powoli – przyszedł się ze mną zobaczyć… Gerard McGregor.
– Ach tak – rzuciła ciepło Flora. – To taki miły człowiek. A jego żona jaka kochana. Powiedział, że obydwaj pomogliście wielu osobom w tamtą niedzielę. Pytał o ciebie i obawiam się, mój drogi Tony, że dużo mu o tobie opowiedziałam, a potem o wszystkim, co się wydarzyło w „Silver Moondance”. Wydawał się tym okropnie zaciekawiony, choć kiedy teraz o tym myślę, mam wrażenie, że strasznie się rozgadałam.
– Chyba nie miał nic przeciwko temu – pocieszyłem ją. – A wiesz… czym on się zajmuje?
– Jest jakimś konsultantem od biznesu. Tak mi się zdaje. Nie uważasz, że te wszystkie profesje są tak mało sprecyzowane? W każdym razie ciągle jeździ po całym kraju, a Tina… to jego żona… nigdy nie wie, kiedy on wróci.
– Znasz ich od dawna?
– Spotykaliśmy ich wielokrotnie na przyjęciach u różnych ludzi, zanim poznaliśmy ich naprawdę, co nastąpiło mniej więcej przed rokiem.
– Chodzi mi o to… czy zawsze mieszkali w tej okolicy?
– Chyba dopiero od pięciu lat. Niedawno mówili, o ile bardziej wolą to od Londynu, mimo żeGerard musi więcej podróżować. Tony, skarbie, on jest taki inteligentny, że to po prostu się z niego wylewa. Mówiłam mu, że powinien kupić u ciebie jakieś wino, więc może to zrobi.
– Niewykluczone. A masz może numer jego telefonu?
– Oczywiście – potwierdziła uszczęśliwiona Flora. Zapisałem ten numer i skończyliśmy rozmowę, a kiedy o dziewiątej zamykałem sklep, nadal wpatrywałem się niezdecydowanie w te zapiski.
Spodziewałem się, że może pan się wycofa – powiedział, kiedy przyjechał po mnie o drugiej następnego dnia.
– O mało tego nie zrobiłem.
– Dlaczego nie?
– Pewnie z ciekawości.
Uśmiechnął się. Żaden z nas nie wspomniał, że to właśnie ciekawość napytała Słoniątku wielkich kłopotów z krokodylami w rzece Limpopo, choć ja dobrze o tym pamiętałem, a Gerard, jak miałem się do niego zwracać, należał do pokolenia, dla którego Takie sobie bajeczki były czymś absolutnie oczywistym.
Tego popołudnia ubrany był w wełnianą kraciastą koszulę, krawat robiony na drutach i tweedową marynarkę, podobnie jak ja. Powiedział, że jedziemy do Watford.
Wyczułem w nim natychmiastową zmianę w momencie, kiedy się zaangażowałem, ale w sensie dosłownym ujechaliśmy już za daleko, żeby go poprosić o zawrócenie z drogi. Zniknęła gdzieś duża część powierzchownych manier towarzyskich, a ich miejsce zajęła bezwzględna profesjonalna postawa, która wepchnie z powrotem w gardło pytającego każde nieistotne uwagi. Słuchałem więc w milczeniu, a on mówił przez cały czas, patrzył prosto przed siebie, bynajmniej nie zerkał w moim kierunku dla sprawdzenia reakcji.
– Nasz klient nazywa się Kenneth Charter, dyrektor i założyciel firmy Charter Carriers Ltd, która zajmuje się lądowym przewozem płynów w cysternach. Firma przewiezie niemal każdy płyn, naturalnie w granicach rozsądku, pod jednym warunkiem, że potem można będzie dokładnie wymyć cysternę i przygotować ją na zmianę zawartości. Dzisiejszy kwas chlorowodorowy nie może zatruć w następnym tygodniu pestycydów.
Jechał równo, niezbyt szybko, ale z wielkim wyczuciem przestrzeni. Stosunkowo nowy mercedes miał pluszową tapicerkę i orzechową deskę rozdzielczą, automatyczne biegi wchodziły z cichym mruknięciem.
– Więcej niż połowa jego zamówień dotyczy przewozu różnego typu łatwopalnych alkoholi, do tej kategorii zalicza się również whisky. – Zamilkł na chwilę. – Oczywiście opłaca im się, jeśli da się tak urządzić, by brać kolejny załadunek w pobliżu miejsca poprzedniego wyładunku, przy czym ograniczeniem jest tu ponownie sprawa wyczyszczenia cysterny. W centrali w Watford mają urządzenia do czyszczenia parą i odczynnikami chemicznymi, co nie wszędzie jest tak łatwo dostępne. W każdym razie jedna z regularnych tras sprowadzała się do wożenia dżinu do Szkocji, skąd po wypłukaniu cysterny wodą przywożono whisky.
Przestał mówić, przejeżdżając przez miasteczko o wąskich uliczkach, po czym znowu podjął temat: – Szkocka w cysternie traktowana jest tak, jakby nadal była w magazynie. To znaczy nadal objęta jest kontraktem. Cło nie zostało jeszcze opłacone.
Skinąłem głową, ponieważ wiedziałem o tym.
– Cysterny Chartera mieszczą sześć tysięcy galonów, więc cło od każdego transportu znacznie przekracza sumę stu tysięcy funtów. Sama whisky, jak wiesz, ma stosunkowo niewielką wartość.
Ponownie lekko skinąłem głową. Opłaty cła i akcyzy, podatek VAT i podatek dochodowy płacony przez sklepikarza powoduje, że trzy czwarte ceny sprzedażnej każdej standardowej butelki whisky takim czy innym sposobem trafia do fiskusa. Jedna czwarta opłaca produkcję, butelki, przewóz, reklamę i siłę roboczą od momentu zasiania jęczmienia do opakowania w sklepie. W tym kontekście sam trunek praktycznie nie kosztuje nic.
Читать дальше