– Te drzwi otwierają się na podwórze, gdzie parkujemy samochody i dokonujemy załadunku i rozładunku zamówień. Zwykle są zaryglowane. A tam dalej jest magazyn – wyjaśniłem. Zapaliłem światło, bo w magazynie nie było okna. Patrzył z zainteresowaniem na rzędy skrzynek pod ścianami i ich podwójny szereg pośrodku. – Nie zawsze miałem tak duże zapasy – objaśniłem mu. – Na początku było strasznie trudno. Magazyn stał niemal pusty. Zdarzały się takie tygodnie, że kupowałem po południu, rano sprzedawałem i za uzyskane pieniądze znowu robiłem popołudniowe zakupy i tak dalej. Dość przerażające.
– Ale, jak widać, już nieaktualne.
– No nie. Minęło trochę czasu, zanim staliśmy się znani, bo wcześniej nie było tu sklepu z alkoholem. Musieliśmy zaczynać naprawdę od zera.
– My? – spytał.
– Razem z żoną.
– Rzeczywiście. Flora coś mówiła…
– Owszem. Żona nie żyje.
Wykonał jakiś współczujący gest i wróciliśmy do sklepu.
– O której pan zamyka? – spytał i zaproponował wspólną kolację.
– Czy o dziewiątej będzie za późno?
– O dziewiątej będzie dobrze – powiedział.
I o tej godzinie przyjechał i zawiózł mnie do restauracji daleko poza moim zasięgiem. Zdawało się, że jazda trwa strasznie długo, ale wcześniej zamówił tam stolik i twierdził, że jedzenie na pewno okaże się warte wszystkich trudów.
Po drodze rozmawialiśmy o wypadku i naszych wyprawach w głąb namiotu, a przy kolacji o Florze i Jacku, a potem o „Silver Moondance” i Larrym Trencie. Jedliśmy mus z pstrąga i dziką kaczkę. McGregor mnie pozostawił wybór wina. Był to całkiem przyjemny wieczór, choć wydawał się raczej bezcelowy. Ale nie był.
– Co by pan powiedział na honorarium konsultanta? – spytał zdawkowo przy kawie.
– Za co?
– Za to, w czym pan jest dobry. Za rozróżnianie jednej whisky od drugiej.
– Nie miałbym nic przeciwko honorarium – powiedziałem szczerze. – Ale nie jestem ekspertem.
– Ma pan inne zalety. – Zdawało mi się, że nagle jego wzrok skoncentrował się na mojej twarzy, jakby chciał z niej wyczytać każdą skrywaną reakcję. – Spostrzegawczość, pomysłowość i cechy przywódcze…
Roześmiałem się.
– To nie ja. Pomylił pan faceta.
– Chciałbym zapewnić sobie pana usługi do wykonania pewnego zadania – rzekł poważnie.
– Jakiego typu? – spytałem zaskoczony.
Zamiast odpowiedzi wyjął z kieszeni kartkę papieru, rozłożył ją na stole. Była to fotokopia strony z biznesowej książki telefonicznej, co spostrzegłem z niekłamanym zdumieniem.
Na górze widniał napis AGENCJE DETEKTYWISTYCZNE. Poniżej w dziale małych firm znajdowało się kilka wytłuszczonych ogłoszeń w ramkach. We wszystkich wybijało się słowo „dochodzenie”.
– Jestem jednym z dyrektorów tego koncernu – McGregor wskazał na jedną z większych ramek.
– Prywatny detektyw? – spytałem oszołomiony. – Chyba nigdy bym się tego nie domyślił.
– Mmm – wymamrotał ozięble McGregor. – Wolimy być znani jako konsultanci dochodzeniowi. Proszę przeczytać ogłoszenie.
Przeczytałem.
„Deglet Ltd. Pełny zakres usług dla klientów komercyjnych, absolutna dyskrecja. Doświadczeni konsultanci w dziedzinie wywiadu przemysłowego, wykrywania oszustw, elektronicznych środków bezpieczeństwa, sprawdzania danych osobowych. Dochodzenia biznesowe wszelkiego rodzaju. Międzynarodowe kontakty.”
Na dole znajdował się numer skrzynki pocztowej w Londynie, numery telefonu i teleksu, jednak bez adresu. Poufne aż do szpiku, pomyślałem.
– Ale nie rozwody? – spytałem zdawkowo.
– Nie rozwody – potwierdził McGregor. – Nie zajmujemy się też egzekwowaniem długów i nie przyjmujemy indywidualnych klientów. Jedynie dochodzenia komercyjne.
Żadne wyobrażenie mrocznych uliczek nie pasowało do McGregora. Co innego sale konferencyjne i weekendy na wsi, to jak najbardziej. Ale nie walka na pięści i podejrzane życie nocne.
– Czy pan osobiście – stuknąłem palcem w wyrwaną z książki telefonicznej stronę – węszy po fabrykach?
– Niezupełnie. – Wydawał się lekko tym ubawiony. – Kiedy zwraca się do nas ewentualny klient, sprawdzam, o co chodzi i co trzeba będzie zrobić, a następnie sam lub z kolegami, zależnie od skali problemu, planuję, w jaki sposób można osiągnąć pożądane rezultaty.
Zapanowała chwila milczenia, podczas której zastanawiałem się, co właściwie powiedział mi dotychczas, a co przemilczał. Unikałem wszelkich bezpośrednich pytań, wreszcie spytałem jedynie: – Nie ma pan lepszych wizytówek niż fotokopie książki telefonicznej?
Niezmieszany odparł: – Nie ogłaszamy się nigdzie indziej. Nie mamy żadnych folderów ani broszurek, jedynie osobiste wizytówki. Przyniosłem fotokopię, żeby przekonać o naszym istnieniu i pokazać, czym się zajmujemy.
– Wszyscy klienci zgłaszają się do was z książki telefonicznej? – spytałem.
Skinął głową. – I dzięki poczcie pantoflowej. Poza tym, że zadowoleni klienci zgłaszają się ponownie, ilekroć nas potrzebują, co, może mi pan wierzyć, w dużych korporacjach zdarza się nieustannie.
– Lubi pan swoją pracę?
– Bardzo.
Słyszałem spokojną pewność w jego głosie i pomyślałem, że nie jestem myśliwym i nigdy nie będę. Na pewno nie ja, który przemykam się przez furtki, żeby uniknąć skakania przez płoty, nawet jeśli lis ucieka.
– Czasami – zaczął niedbale – zlecają nam dochodzenie w dziedzinach, w których nasi stali współpracownicy nie czują się najpewniej.
Wpatrywałem się w swoją kawę.
– Potrzebujemy kogoś, kto zna się na whisky. Kto potrafi odróżnić whisky słodową od zbożowej, co zdaniem Flory pan akurat potrafi.
– Ktoś, kto odróżni morze zboża od wielkiej, szarozielonej, mętnej rzeki Limpopo? – spytałem. – Proszę pamiętać, że w rzece Limpopo roiło się od krokodyli.
– Nie proszę pana o podjęcie jakichkolwiek niebezpiecznych działań – wyjaśnił rozsądnie.
– Nie – przyznałem z westchnieniem. – Proszę mówić dalej.
– Co pan robi w niedzielę?
– Otwieram sklep od dwunastej do drugiej. Myję samochód. Rozwiązuję krzyżówki. – Niech to wszystko diabli wezmą, pomyślałem.
– Czy poświęciłby mi pan resztę dnia od drugiej? – spytał. Brzmiało to niegroźnie, a poza tym wiązało mnie z nim jeszcze jakieś poczucie koleżeństwa po naszych działaniach w namiocie. Zresztą niedziele mimo wszystko były deprymujące, nawet bez furgonów do przewozu koni.
– W porządku – odparłem. – Od drugiej. Co mam robić? Zdawało się, że niezbyt mu spieszno, żeby mi to powiedzieć.
– Czy wszystkie whisky zbożowe smakują tak samo? – spytał.
– Właśnie dlatego potrzebuje pan prawdziwego eksperta. Odpowiedź brzmi: niezupełnie, ale różnice są nieznaczne. Zależą od rodzaju ziarna, od wody i od tego, jak długo alkohol leżakował.
– Leżakował?
– Świeżo wydestylowana szkocka pali gardło żywym ogniem i drapie w język. Żeby nadawała się do picia, musi być przechowywana w drewnianych beczkach co najmniej przez trzy lata.
– Tylko w drewnianych?
– Tak. Drewno oddycha. W drewnianych beczkach każdy alkohol łagodnieje, natomiast w pojemnikach metalowych czy szklanych nigdy się nie zmienia. Można trzymać w szklanym naczyniu świeżo przedestylowany alkohol przez tysiąc lat i w chwili otwarcia będzie równie ostry jak w dniu, w którym wlano go do butelki.
– Człowiek uczy się całe życie…
– Ale – dodałem po chwili milczenia – praktycznie nikt nie sprzedaje czystej zbożowej whisky. Nawet najtańsza, sprzedawana hurtowo, jest mieszaniną zboża i słodu, chociaż czasami dodatek słodu przypomina szczyptę soli dosypaną do basenu pływackiego.
Читать дальше