– Tony, skarbie, przecież go znasz. Wiesz, że nie lubi siedzieć bez ruchu, więc z każdą chwilą staje się coraz bardziej zniecierpliwiony. Chyba nie powinnam tego mówić, ale przecież wiesz, jaki on jest. Twierdzi, że na weekend będzie już w domu i nie zamierza jeździć na wózku inwalidzkim, domaga się kul, chociaż będzie musiał dźwigać na rękach niezły ciężar, a nie jest już taki młody.
Codzienne raporty wiernie spisywane przez Florę podnosiły go na duchu, uważał, że uratowaliśmy go od klęski; choć trzeba powiedzieć, że niejako prawem serii po złej passie nastąpiła dobra i wśród podopiecznych zdarzało się mniej niż zwykle kontuzji, stanów zapalnych i temu podobnych.
W czwartek zniknął już furgon, resztki namiotu i maty, został jedynie zryty trawnik i dziura w różanym żywopłocie.
– Już nigdy nie będziemy mogli chodzić po trawie bez butów – powiedziała Flora. – Chociaż, prawdę mówiąc, wcale tego nie robimy. Ale teraz gdzie się spojrzy, są odłamki szkła.
Dotarły do niej oczywiście wieści o kradzieży i morderstwie w „Silver Moondance”, ale słuchała z szeroko otwartymi ustami, kiedy jej opowiedziałem, że byłem tam znowu we wtorek rano.
Westchnęła „to straszne” i „biedny Larry”, a po chwili powiedziała zmieszana: – O Boże, zapomniałam na chwilę… to taki koszmar, taki koszmar.
W środę oznajmiła mi, że Sally i Peter już wiedzą, kto zwolnił hamulec w ich furgonie. Sally znowu dzwoniła niemal tak samo roztrzęsiona i powiedziała Florze, że rodzice chłopca obwiniają Petera o to, że zostawił nie zamknięte drzwiczki; twierdzą, że to on jest winien, a nie ich synek. Początkowo zaprzeczali temu, że ich syn mógł spowodować wypadek i byli bardzo rozgoryczeni z powodu odcisków palców. Sally mówiła, że powinni pilnować swojego nieznośnego szczeniaka, nauczyć go, żeby nigdy nie ruszał cudzej własności, a zwłaszcza nie wsiadał do nieznanych furgonów i samochodów i niczego tam nie ruszał.
– I kto tu ma rację? – pytała retorycznie Flora z westchnieniem. – Oni się przyjaźnili, a teraz wszyscy są tacy nieszczęśliwi. To po prostu straszne. – Ze smutkiem pokręciła głową. – Żałuję, że w ogóle urządzaliśmy to przyjęcie. Nie sądzę, żebyśmy jeszcze kiedykolwiek to powtórzyli.
W czwartek po południu była już niemal całkowicie dawną sobą, ustawiała usłużnego Howarda w stajni z dobroduszną pewnością siebie i powiedziała, że jeśli nie przytrafi jej się atak paniki, to nie muszę przychodzić następnego dnia, czyli w piątek.
– Drogi Tony, byłeś dla mnie prawdziwą opoką. Po prostu brak mi słów… – Na pożegnanie złożyła serdeczny pocałunek na moim policzku i dodała, że zobaczymy się zapewne niedługo.
Do pewnego momentu piątek upływał tak jak większość piątków: ranek wyjątkowo pracowity, wczesnym popołudniem pakowanie dużych zamówień na weekendowe dostawy. Brian wynosił zakupiony towar niezliczonym klientom do samochodów i z promiennym uśmiechem przyjmował napiwki. Pani Palissey dała mu sześć batoników Mars, myśląc, że ja tego nie widzę, i oświadczyła pogodnie, że kończy nam się coca-cola.
Pani Chance przyszła po swój sekretny dżin. Hurtownik zadzwonił, że zarezerwował dla mnie pięćdziesiąt skrzynek Beaujolais Nouveau na 15 listopada i pytał, czy nie chcę więcej. (15 listopada to w handlu alkoholem to samo co 12 sierpnia w handlu produktami żywnościowymi: wyścig, kto pierwszy będzie miał młode wino, tak jak młode kuropatwy, był bardzo zajadły. Nigdy nie czekałem na dostawę młodego beaujolais, zawsze sam odbierałem je od hurtownika wczesnym rankiem 15 listopada, żeby móc otworzyć sklep niemal o świcie z butelkami młodego wina już na wystawie. Przynajmniej tak robiłem przez sześć lat. Nie byłem pewien, czy będę to robił bez Emmy. Wszystko przestało być zabawne. Ale poczekamy, zobaczymy.) Powiedziałem, że pięćdziesiąt skrzynek wystarczy, zważywszy na krótki żywot tego wina; najlepiej było wypić je przed Bożym Narodzeniem.
Pani Palissey z Brianem wyruszyli wkrótce po trzeciej na wyjątkowo długą trasę dostaw; ktoś zadzwonił bardzo niezadowolony, że wysłałem tylko połowę zamówionego piwa.
– A potrzebne jest dziś wieczorem? – spytałem, usprawiedliwiając się.
– Nie, w niedzielę, po lokalnym meczu piłkarskim.
– Przywiozę je więc osobiście jutro o dziewiątej rano.
Żeby nie zapomnieć, od razu wyniosłem piwo tylnymi drzwiami do rovera combi, a po powrocie do sklepu przekonałem się, że mam gościa w postaci spokojnego nadinspektora Wilsona.
– Witam, panie Beach – powiedział tak jak poprzednio, podając mi rękę.
– Pan Wilson. – Starałem się ukryć zaskoczenie, co bez wątpienia nie bardzo mi się udało.
– Butelka wina na kolację – zaczął z uśmieszkiem. – Co by pan zaproponował?
Powiedział, że lubi dojrzałe czerwone, więc zasugerowałem niezłą Rioję.
– Hiszpańskie? – mruczał z powątpiewaniem, odczytując etykietkę.
– Bardzo dobrze zrobione. Jest doskonałe.
Powiedział, że wierzy mi na słowo i skrupulatnie zapłacił. Zawinąłem butelkę i postawiłem ją na ladzie, ale zdawał się nie spieszyć do wyjścia.
– Tamto pańskie krzesło… – wymamrotał. – Jest wolne? Natychmiast przyniosłem je z kantorka, a on rozsiadł się z równym zadowoleniem jak poprzednio.
– Panie Beach, chciałbym zadać panu jedno czy dwa pytania… – Niespiesznym wzrokiem lustrował moją twarz, a potem równie spokojnie rozejrzał się po sklepie. – Słyszałem, że we wtorek rano zajechał pan do „Silver Moondance”.
– Owszem.
– I sporządził pan listę skradzionych towarów.
– Owszem, to, co zapamiętałem.
– A w ubiegły poniedziałek był pan tam z sierżantem Ridgerem i próbował pan różne whisky i wina?
– Owszem – potwierdziłem po raz kolejny.
– I widział pan tam niejakiego Paula Younga?
– Tak.
Niespieszny wzrok zakończył swoje wędrówki i spoczął spokojnie na mojej twarzy. – Panie Beach, czy mógłby pan go opisać? Dlatego tu przyszedł, pomyślałem. Po to.
– Sierżant Ridger… – zacząłem.
– Sierżant Ridger sporządził pełny opis – skinął potwierdzająco głową. – Ale co dwie pary oczu… No więc?
Zastanowiłem się chwilę i powiedziałem mu to, co zapamiętałem o mężczyźnie z nieistniejącej centrali.
– Biznesmen. Koło pięćdziesiątki. Krępy, niewysoki, ciemne włosy, jasna karnacja. Raczej mięsiste dłonie. Żadnych sygnetów. Miał okulary w czarnej oprawie, wąskiej, nie masywnej. Miał… zaczątki podbródka… i aparat słuchowy za prawym uchem.
Wilson wysłuchał tego opisu dobrotliwie, nie pozwalając mi się zorientować, czy zgadza się dokładnie z opisem Ridgera. – A jego głos?
– Bez szczególnego akcentu. Zwykła angielszczyzna. Wątpię, czy był głuchy od urodzenia… nie mówił bezdźwięcznie. Mówił zwyczajnie i słyszał wszystko, co mówiliśmy. Nie widząc aparatu, trudno byłoby się domyślić, że jest głuchy.
– A sposób bycia?
– Cham – powiedziałem bez namysłu. – Przyzwyczajony, że wszyscy skaczą na jedno jego słowo. – Zastanowiłem się chwilę. – Ale na pierwszy rzut oka nie robił takiego wrażenia. Chodzi mi o to, że gdyby się tu teraz zjawił, nie wydawałby się agresywny… ale bardzo szybko rozwijała się w nim agresja. Nie podobał mu się władczy styl sierżanta Ridgera, chciał go pomniejszyć. – Uśmiechnąłem się lekko. – Sierżant Ridger okazał się godnym partnerem.
Wilson na moment spuścił oczy, jakby chciał ukryć swoją reakcję, potem zamrugał kilka razy i znowu na mnie spojrzał.
Читать дальше