Momus wypatrzył to urocze miejsce jeszcze przed Bożym Narodzeniem i ciągle myślał, że a nuż się przyda. I przydało się, jak najbardziej.
Obmyślił dekoracje, przygotował efekty sceniczne. Grande Opération zmierzała do finału, który zapowiadał się wręcz oszałamiająco.
„Walet Pikowy przeszedł sam siebie!” – tak napisałyby nazajutrz gazety, gdyby w Rosji była prawdziwa jawność i wolność słowa.
Kiedy mały dzwon w monasterze uderzył głucho, wybijając północ, za drzwiami kaplicy rozległo się ostrożne stąpanie.
Momus wyobraził sobie, jak Jeropkin żegna się znakiem krzyża i z wahaniem sięga do zabitych drzwi. Gwoździe z desek zostały wyjęte, wystarczy pociągnąć i drzwi się otworzą z rozdzierającym skrzypieniem.
I oto otwarły się, lecz do środka zajrzał nie Samson Charitonycz, tylko niemy Kuźma. Tchórzliwy pająk wysłał przodem swego wiernego niewolnika.
Czarnobrody rozdziawił gębę, z ramienia niby zdechła żmija zsunął mu się pleciony kańczug.
Cóż, bez fałszywej skromności trzeba przyznać, że było od czego rozdziawiać gębę.
Pośrodku czworokątnego pomieszczenia stał grubo ciosany drewniany stół. Na jego rogach lekko drgającym płomieniem paliły się cztery świece. A na krześle, pochylony nad starą księgą w grubej skórzanej oprawie (Travels Into Several Remote Nations of The World. In Four Parts. By Lemuel Gulliver, First A Surgeon, And Then A Captain Of Several Ships, bristolskie wydanie z 1726 roku – kupione u bukinisty z powodu grubości i solidnego wyglądu), siedział starzec w białej chlamidzie, z długą siwą brodą i białymi jedwabistymi włosami, przytrzymywanymi na czole rzemykiem. Jedno oko pustelnika zasłonięte było czarną przepaską, lewa ręka na temblaku. Przybysza starzec zdawał się nie dostrzegać.
Kuźma zamuczał, odwracając się za siebie, i zza jego olbrzymiego ramienia wyjrzała blada fizjonomia Jeropkina.
Wówczas święty pustelnik, nie podnosząc wzroku, przemówił głosem dźwięcznym i jasnym:
– Podejdź no tu, Samsonie. Czekam na ciebie. Napisano o tobie w tajemnej księdze. – I stuknął palcem w rycinę przedstawiającą Guliwera w otoczeniu Houyhnhmów.
Rozglądając się czujnie, weszło do kaplicy całe dobrane towarzystwo: czcigodny Samson Charitonycz, mocno trzymający za rękę młodzianka Paisija, Kuźma i dwaj wczorajsi chłopi, którzy taszczyli wypchany worek z rogoży.
Starzec przeszył Jeropkina groźnym spojrzeniem jedynego oka spod krzaczastej brwi i podniósł prawicę. Na ten rozkazujący gest jedna ze świec nagle zaskwierczała i zgasła. Pająk stęknął i puścił rękę młodzianka – o co właśnie chodziło.
Sztuczka ze świecą była prosta, ale sugestywna. Momus sam ją kiedyś wymyślił na wypadek kłopotów przy grze w karty: świeca na pozór zwyczajna, ale knot w środku przesuwa się swobodnie. Knot jest specjalny, długi, przeciągnięty pod stół przez szparę w blacie. Wystarczy niepostrzeżenie pociągnąć go w dół lewą ręką – i świeca gaśnie (oczywiście na temblaku Momus miał atrapę).
– Wiem, wiem, ktoś ty i jakiś ty – powiedział pustelnik ze złym uśmiechem. – Dawaj tutaj swój worek, krwią i łzami napełniony, połóż… Ale nie na stół, nie na księgę tajemną! – krzyknął na chłopów. – Połóżcie pod stołem, żebym go zdeptał chromą stopą.
Dyskretnie pomacał worek nogą – ciężki jak diabli. Pewnie same jedno – i trzyrublówki. Będzie co najmniej półtora puda. Ale nie szkodzi, własne brzemię nie ciąży.
Zabobonny Jeropkin może i jest tępawy, ale worka na piękne oczy nie odda. Tutaj same cuda to za mało. Konieczne jest podejście psychologiczne: presja, szybkość, nieoczekiwane zwroty sytuacji. Nie pozwolić mu się opamiętać, zastanowić, przyjrzeć. Tu trzeba nie lada śmiałków!
Starzec pogroził Jeropkinowi palcem i nagle zgasła druga świeca.
Samson Charitonowicz przeżegnał się.
– Nie żegnaj mi się tu! – strasznym głosem ryknął nań Momus. – Bo ci ręce uschną! Nie wiesz, do kogoś przyszedł, durniu?
– Wie… wiem, ojcze – wysapał Jeropkin. – Do świętego pustelnika.
Momus odrzucił głowę do tyłu i wybuchnął złowieszczym śmiechem – czysty Mefistofeles w wykonaniu Giuseppe Bardiniego.
– Głupiś, Samsonie Jeropkin! Policzyłeś monety z wykopanego skarbu?
– Policzyłem…
– I ile ich było?
– Sześćset sześćdziesiąt sześć.
– A głos skąd dochodził?
– Spod ziemi…
– A kto mówi spod ziemi, co? Nie wiesz?
Jeropkin aż przysiadł ze zgrozy – nogi odmówiły mu posłuszeństwa. Chciał zrobić znak krzyża, ale się nie odważył, szybko schował rękę za siebie i jeszcze obejrzał się na sługusów – czy aby się nie żegnają. Nie żegnali się, też się trzęśli.
– Jesteś mi potrzebny, Samsonie. – Momus przybrał przyjazny ton i leciutko przysunął worek nogą. – Będziesz mój. Zaczniesz mi służyć.
Głośno strzelił palcami, zgasła trzecia świeca i od razu zgęstniał mrok pod ciemnym sklepieniem. Jeropkin cofnął się.
– Dokąd?! Bo obrócę cię w kamień! – ryknął Momus i znowu dla kontrastu podjął dobrodusznie: – Nie bój się mnie, Samsonie. Potrzebuję takich jak ty. Chcesz bogactw niezmierzonych, przy których twój parszywy worek to tylko garstka prochu? – Pogardliwie kopnął rogożę. – Zachowasz swój worek, nie trzęś się tak. Ja ci dam sto takich, chcesz? A może ci mało? Chcesz więcej? Pragniesz władzy nad ludźmi? Jeropkin przełknął ślinę, ale nic nie odrzekł.
– Wypowiedz Wielką Przysięgę i na zawsze będziesz mój! Zgadzasz się?!
Ostatnie słowo Momus wrzasnął tak głośno, że odbiło się wielokrotnym echem od starych murów. Jeropkin wcisnął głowę w ramiona i przytaknął.
– Ty, Azazelu, zajmij miejsce po mojej lewicy – polecił starzec młodziankowi; ten przebiegł za stół i stanął obok swego patrona.
– Kiedy zgaśnie czwarta świeca, powtarzajcie za mną słowo w słowo – rozkazał tajemniczy starzec. – I nie gapcie się na mnie, patrzcie w górę!
Upewniwszy się, że wszyscy czterej przyszli słudzy Złego Ducha posłusznie zadarli głowy Momus zgasił ostatnią świecę, zacisnął powieki i trącił w bok Mimi: nie patrz!
Jeszcze raz huknął z ciemności:
– W górę! W górę!
Jedną ręką pociągnął ku sobie worek, drugą sięgnął, by nacisnąć guzik.
Pod sklepieniem, gdzie światło świec nie docierało, nawet kiedy paliły się wszystkie, Momus zamontował magnezjowy Blitzlicht, najnowszy niemiecki wynalazek do fotografowania. Kiedy urządzenie wystrzeli w całkowitych ciemnościach nieznośnie białym światłem, Jeropkin i jego zabijacy na jakieś pięć minut całkowicie oślepną. A tymczasem wesoła trójka – Momusik, Mimoczka i Woreczek – wyślizgną się przez tylne drzwiczki, zawczasu naoliwione.
A tam czekają saneczki amerykanka i rączy konik pewnie już grzebie nóżką. Jak ruszą z kopyta – to szukaj potem, Samsonie Charitonyczu, wiatru w polu.
To już nie operacja, to dzieło sztuki.
Teraz!
Momus nacisnął guzik. Coś psyknęło, ale przez zmrużone powieki żadnego rozbłysku nie zobaczył.
Co za pech, żeby akurat w takim momencie nawaliło! Oto zachwalany postęp techniczny! Na próbie generalnej wszystko było idealnie, a na premierze klapa!
Klnąc w duchu, Momus chwycił mocniej worek i pociągnął Mimi za rękaw. Starając się nie robić hałasu, ruszyli tyłem do wyjścia.
I tu po trzykroć przeklęty Blitzlicht się przebudził: zasyczał, mętnie rozbłysł, wypuścił obłoczek białego dymu i wnętrze kaplicy zalało słabe, drgające światło. Można było wyraźnie rozróżnić cztery postacie zastygłe po jednej stronie stołu i dwie skradające się po drugiej.
Читать дальше