Pijak machnął ręką i Momus dopiero teraz zwrócił uwagę na jego palce: nienaturalnie rozczapierzone, sztywne.
Nalał nieszczęśnikowi jeszcze, poklepał go po ramieniu.
– Ciekawa postać ten Jeropkin – powiedział, wspominając tłuste oblicze filantropa. Bardzo nie lubił takich typów. Gdyby nie to, że trzeba wyjechać z Moskwy, chętnie nauczyłby tego bydlaka rozumu. – I co, dużo pieniędzy zarabia na tych przytułkach i szynkach?
– Jakieś trzysta tysięcy miesięcznie – odparł Jegor Tiszkin, gniewnie ocierając łzy.
– No nie! Tu już, bracie, przesadziłeś.
Łaziebny wybuchnął oburzony:
– Ja bym miał nie wiedzieć! Mówię ci, byłem u niego prawie za domownika. Każdego bożego dnia Kuźma chodzi i do „Katorgi”, i do „Syberii”, i do „Etapu”, i do innych szynkowni, które należą do Jeropkina. Dziennie zbiera do pięciu tysięcy. W soboty przynoszą mu pieniądze z noclegowni. W jednej tylko „Ptaszarni” mieszka czterysta rodzin. A haracz od dziwek ulicznych? A zyski z kradzionego towaru? Samson Charitonycz wszystkie pieniądze składa do zwykłego worka z rogoży i trzyma pod łóżkiem. Taki ma zwyczaj. Kiedyś z tym workiem przywędrował do Moskwy za chlebem i uważa, że przez ten worek przyszło do niego bogactwo. Całkiem jak stara baba, wierzy w każdą bzdurę. Pierwszego każdego miesiąca wyciąga zarobek spod łóżka i odwozi do banku. Jedzie z brudnym workiem poczwórną karetą, nadęty, zadowolony. To dla niego najważniejszy dzień. A że pieniążki są trefne, z nielegalnych interesów, to poprzedniego dnia zaprasza uczonych rachmistrzów, żeby mu wypichcili na cały ten utarg fałszywe papiery. Niekiedy zawozi do banku trzysta tysięcy, niekiedy więcej – zależy, ile dni ma miesiąc.
– Taką forsę trzyma w domu i nikt go nie ograbił? – zdziwił się Momus, słuchając z coraz większym zainteresowaniem.
– A spróbowałbyś go ograbić! Dom za kamiennym murem, psiska biegają po podwórzu, pełno czeladzi i jeszcze ten cały Kuźma. Kańczug w jego łapach gorszy od leworwerta – o zakład przebiegającą myszę na pół przecina. Z tutejszej ferajny też nikt na Jeropkina skoku nie zrobi. Własna skóra dla nich ważniejsza. Raz, może z pięć lat temu, próbował jeden rajzer. Potem go znaleźli w rakarni, Kuźma zdarł z niego kańczugiem całą skórę po kawałeczku. Do czysta. I cisza, ani mru-mru. Jeropkin całą policję ma w kieszeni. Stać go na to. Ale długo się ten drań bogactwem nie nacieszy, zdechnie na kamicę. Ma kamienie nerkowe, a prócz Tiszkina nikt na to nie poradzi. Czy to dochtorzy potrafią kamień rozpuścić? Przychodzili już do mnie od Samsona Charitonycza. Chodź, powiadają, Jegoruszka, on ci wybaczy. I pieniędzy da, tylko wróć, poratuj. Nie poszedłem! On mi może wybaczy, ale ja jemu nigdy!
– I co, często rozdaje ubogim jałmużnę? – zapytał Momus, czując, jak krew żywiej zaczyna mu krążyć w żyłach.
Do szynku zajrzała zniecierpliwiona Mimi, ale dał jej znak, by nie przeszkadzała, bo jest zajęty.
Tiszkin wsparł na ręku zamroczoną głowę – zdrętwiały łokieć zsunął się po brudnym obrusie.
– Często. Od jutra, jak się zacznie wielki post, codziennie będzie chodzić na Smolenkę. Ta gadzina ma tu kantor na Pluszczysze. Po drodze wylezie z sań, rozda rubla kopiejkami i pojedzie do kantoru zgarniać tysiące.
– Posłuchaj, Jegorze Tiszkin – powiedział Momus. – Żal mi cię. Chodź ze mną. Znajdę ci nocleg i zostawię trochę grosza do przepicia. Opowiedz mi więcej o swoim gorzkim życiu. Więc mówisz, że Jeropkin jest taki przesądny?
Toż to po prostu świństwo – myślał Momus, prowadząc potykającego się nieszczęśnika do wyjścia. I co za pech go ostatnio prześladuje! Luty, najkrótszy miesiąc! Zaledwie dwadzieścia osiem dni! W worku będzie ze trzydzieści tysięcy mniej niż w styczniu, czy, dajmy na to, w marcu. Dobrze chociaż, że dziś dwudziesty trzeci. Nie trzeba długo czekać na koniec miesiąca, a i czasu na przygotowania starczy w sam raz. A walizki trzeba będzie odebrać z dworca.
Zapowiadała się operacja na wielką skalę: będzie można za jednym zamachem zrekompensować wszystkie moskiewskie wpadki.
Nazajutrz, pierwszego dnia wielkiego postu, Smolenka była nie do poznania. Jak gdyby w nocy przeleciał nad placem czarownik Czarnomor, machnął szerokim rękawem i zdmuchnął z powierzchni ziemi wszystkich grzeszników, nietrzeźwych, śpiewających i wrzeszczących, zdmuchnął sprzedawców sbitnia, pierożków i blinów, porwał kolorowe chorągiewki, papierowe girlandy i baloniki, a zostawił tylko puste kramy, czarne wrony na roztajałym od słońca śniegu, żebraków na schodach cerkwi Matki Boskiej Smoleńskiej.
W świątyni jeszcze przed świtem odprawiono jutrznię i rozpoczęły się rzetelne, stateczne pokutne modły, mające trwać siedem tygodni. Starosta cerkiewny już trzykrotnie przeszedł między pokutnikami, zbierając ofiarę, i trzykrotnie odniósł do ołtarza ciężką od srebra i miedzi tacę, kiedy pojawił się najważniejszy parafianin, sam jego ekscelencja Samson Charitonycz Jeropkin. Wyglądał dziś szczególnie schludnie: szeroką, galaretowatą twarz miał czysto wymytą, rzadkie włosy uczesane z przedziałkiem, długie bakenbardy wypomadowane.
Co najmniej kwadrans Samson Charitonycz, klęcząc tuż przed Carskimi Wrotami, bił pokłony aż do ziemi i zamaszyście się żegnał. Wyszedł batiuszka ze świecą, pomachał na Jeropkina kadzielnicą, wymamrotał: „Panie, władyko żywota mego, odpuść mnie grzesznemu…” Za nim wytoczył się starosta z pustą tacą. Pokutnik podniósł się z kolan, otrzepał sukienne poły pelisy i położył na tacy trzy sturublówki – tak czynił Samson Charitonycz zawsze w pierwszy poniedziałek wielkiego postu.
Wyszedł szczodry człowiek na plac, a tam żebracy już czekają. Wyciągają ręce, jęczą, przepychają się. Ale Kuźma tylko lekko zakołysał kańczugiem i nędzarze zaraz przestali się tłoczyć. Ustawili się w dwa szeregi niby żołnierze do przeglądu. Same szare siermięgi i łachmany, tylko po lewej stronie, w samym środku, coś bieleje.
Samson Charitonycz przymrużył zapuchnięte oczka i widzi: pośród żebraków stoi przepiękny młodzianek. Oczy duże, lazurowe. Twarz delikatna, świeża. Złote włosy obcięte pod donicą. (Ależ było krzyku! Mimoczka za nic nie pozwalała obciąć sobie loków). Odziany jest piękny młodzieniec tylko w śnieżnobiałą koszulę – i nic, wcale nie zziąbł. (Pewnie. Pod koszulą Mimoczka miała cienki kaftanik z najlepszej angory a delikatny biuścik obandażowany ciepłą flanelką). Porteczki ma pluszowe, łapcie z lipowego łyka, a onucki jasne, czyściutkie.
Rozdając kopiejki, Jeropkin co chwila popatrywał na dziwnego żebraka, kiedy się zaś doń zbliżył, podał mu nie jeden pieniążek, ale dwa.
– Naści, pomódl się za mnie – rozkazał.
Złotowłosy nie wziął pieniędzy. Podniósł jasne oczy ku niebu i przemówił dźwięcznym głosikiem:
– Mało dajesz, sługo boży. Tanio miłosierdzie Matki Boskiej Bolesnej chcesz kupić. – Spojrzał Samsonowi Charitonyczowi prosto w oczy i czcigodnemu człekowi zrobiło się nieswojo, tak surowe i przenikliwe było to spojrzenie. – Widzę twoją duszę grzeszną. Na sercu masz krwawe piętno, a w trzewiach zgniliznę. Oczyyyścić oczyyyścić trzeba – zaśpiewał nawiedzony. – Bo zgnijesz, zaśmierdniesz się. Co, Samson, boli cię brzucho, kamień w nerce świdruje? Od plugastwa to, oczyyyścić trzeba.
Jeropkin zdrętwiał. No bo jak tu nie zdrętwieć? Nerki rzeczywiście ma do niczego, a na lewej piersi wielkie znamię wiśniowego koloru. Informacje były dokładne, przekazane przez Jegora Tiszkina.
Читать дальше