Zbiegli po schodach na parter, przemknęli przez westybul obok osłupiałych żandarmów.
Niestety, drzwi do pokoju „Tarik-beja” były otwarte na oścież. Ptaszek wyfrunął!
Erast Pietrowicz jęknął, jakby go zabolał ząb, i rzucił się z powrotem do westybulu. Anisij za nim.
– Gdzie ona jest?! – ryknął radca dworu do wachmistrza. Ten rozdziawił gębę ze zdumienia, że indyjski książę nagle zaczął mówić najczystszą ruszczyzną.
– Odpowiadaj, ale już! – huknął na niego Fandorin. – Gdzie dziewczyna?
– Ano, niby… – Wachmistrz na wszelki wypadek włożył kask i zasalutował. – Pięć minut, jak wyszli. A ichnia opiekunka, powiedzieli, jeszcze tu zostanie.
– Pięć minut! – powtórzył nerwowo Erast Pietrowicz. – Tulipanow, gonić ją! A wy bądźcie w gotowości!
Zbiegli z ganku, przecięli ogród i wypadli za bramę.
– Ja na prawo, pan na lewo! – rzucił szef.
Anisij pokuśtykał wzdłuż ogrodzenia. Jeden pantofel od razu ugrzązł mu w śniegu, musiał więc skakać na jednej nodze. Ogrodzenie się skończyło, dalej rozpościerała się biała wstęga drogi, czarne drzewa i zarośla. Ani żywej duszy. Tulipanow zakręcił się w miejscu jak kurczak z odciętą głową. Gdzie szukać? Dokąd biec?
Poniżej skarpy, na przeciwległym brzegu zamarzniętej rzeki, w ogromnej czarnej czaszy leżało gigantyczne miasto. Było prawie niewidoczne, tylko gdzieniegdzie ciągnęły się nieliczne łańcuszki ulicznych latarń, czerń jednak nie była pusta, lecz wyraźnie żywa – coś tam w dole oddychało sennie, wzdychało, pojękiwało. Powiał wiatr, pognał po ziemi białe paprochy i Anisija w jego cieniutkim chałacie mróz przejął do kości.
Trzeba było wracać. Może Erast Pietrowicz miał więcej szczęścia?
Spotkali się przy bramie. Szef, niestety, także wrócił sam.
Dygocząc z zimna, obaj „Hindusi” wbiegli do domu.
O dziwo, żandarmów na posterunku nie było. Za to z góry, z piętra, dobiegał łoskot, wymyślania i wrzaski.
– Ki diabeł?!
Fandorin i Anisij, nie mogąc jeszcze złapać tchu, co sił w nogach pognali ku schodom.
W sypialni wszystko było wywrócone do góry nogami. Dwaj żandarmi wisieli uczepieni ramion obszarpanego, wrzeszczącego z wściekłości Masy, a wachmistrz, ocierając rękawem krew z twarzy, celował do Japończyka z rewolweru.
– Gdzie on jest? – spytał, rozglądając się, Fandorin.
– Kto? – nie zrozumiał wachmistrz i wypluł wybity ząb.
– Walet! – krzyknął Anisij. – No, to znaczy ta starucha! Masa zajazgotał coś po swojemu, ale siwowąsy żandarm szturchnął go lufą w żołądek.
– Zamknij się, zarazo! Więc niby, wasza… – Wachmistrz zaciął się, nie wiedząc, jak się zwracać do dziwnego zwierzchnika. – Więc niby, wasza indyjskość, stoimy na dole, w gotowości – jak pan kazał. Nagle z góry baba jak krzyknie! „Policja, mordują! Ratunku!” My zaraz na górę. Patrzymy, a ten skośnooki staruszkę, co przyszła z panienką, obalił na podłogę i, ścierwo jedno, za gardło ją dusi. Ta biedaczka krzyczy: „Na pomoc! Złodziej tu wlazł, Kitajec, napadł mnie!” A ten coś po swojemu bełkocze: „Meczizna, meczizna!” A silny, czort, że nie wiem. O, ząb mi wybił, a Tereszczence szczękę złamał.
– Gdzie ona jest, gdzie ta starucha? – Radca dworu złapał wachmistrza za ramiona, chyba mocno, bo ten zbladł jak kreda.
– Tutaj – wysapał. – A gdzie by miała być? Wystraszyła się i gdzieś schowała. Znajdzie się. Raczy pan mnie… Oj, boli!
Erast Pietrowicz i Tulipanow spojrzeli na siebie bez słowa.
– Co, znowu gonimy? – z gorliwością zapytał Anisij, głębiej wsuwając stopy w pantofle.
– Wystarczy. Pobiegaliśmy sobie dosyć, rozweseliliśmy pana Momusa – odparł słabym głosem radca dworu.
Puścił żandarma, usiadł w fotelu i bezsilnie zwiesił ręce. Na jego twarzy zachodziły jakieś niepojęte zmiany. Gładkie czoło przecięła poprzeczna bruzda, kąciki ust opadły, oczy się przymknęły. Potem zadygotały mu ramiona i Anisij nie na żarty się przeląkł, że Erast Pietrowicz zamierza się rozpłakać.
Ale Fandorin nagle trzepnął się w kolano i zaniósł bezdźwięcznym, niepohamowanym, beztroskim śmiechem.
Podkasawszy spódnicę, Momus pędził obok ogrodzeń, obok opustoszałych letnich willi w kierunku Traktu Kałuskiego. Co chwila się oglądał – czy aby nie ma pogoni, czy nie dać nura w krzaki, które, dzięki Bogu, porastały gęsto obie strony drogi. Kiedy przebiegał obok zaśnieżonej kępy świerków, zatrzymał go żałosny głosik:
– Momusik, no, nareszcie! Całkiem przemarzłam.
Spod rozłożystego świerku wyjrzała Mimi, kuląc się i rozcierając dłonie. Ulga była tak wielka, że Momus siadł na poboczu, wziął garść śniegu i przyłożył do spoconego czoła. Cholerne nosisko znowu przesunęło się w bok. Momus oderwał je i cisnął w zaspę.
– Uff – odezwał się. – Dawno tak nie biegałem. Mimi usiadła obok i oparła głowę o jego ramię.
– Momusik, muszę ci się przyznać…
– Do czego? – zapytał z niepokojem.
– To nie moja wina, słowo honoru… Po prostu… Okazało się, że on nie jest eunuchem.
– Wiem – burknął Momus i z wściekłością strząsnął z rękawa świerkowe igły. – To był nasz znajomy, monsieur Fandorin, i jego żandarmski Leporello. Wymaglowali mnie – pierwsza klasa.
– Będziesz się mścić? – spytała nieśmiało Mimi, podnosząc na niego oczy.
Momus podrapał się po brodzie.
– A do diabła z nimi! Trzeba się zwijać z Moskwy. I to jak najszybciej.
* * *
Ale do „zwinięcia się” z niegościnnej Moskwy nie doszło, jako że już następnego dnia narodził się plan wielkiej operacji, którą Momus tak właśnie nazwał: Grande Opération.
Pomysł był dziełem czystego przypadku, efektem niezwykłego zbiegu okoliczności.
Wycofywali się z Moskwy w szyku bojowym, zachowując wszelkie możliwe środki ostrożności. Skoro świt Momus udał się na targ, gdzie zakupił niezbędny ekwipunek za ogólną kwotę trzech rubli siedemdziesięciu pięciu i pół kopiejki. Usunął z twarzy charakteryzację, wdział kaszkiet, watowany tułub i długie buty z kaloszami, przeobrażając się w zwyczajnego mieszczucha. Z Mimi było trudniej, jako że policja znała jej rysopis. Po namyśle Momus postanowił uczynić z niej chłopca. W baraniej uszance, wyszmelcowanym kożuszku i olbrzymich walonkach była nie do odróżnienia od sprytnych moskiewskich uliczników, kręcących się po Suchariewce, gdzie trzeba dobrze pilnować kieszeni.
Mimi zresztą rzeczywiście potrafiła przetrząsnąć cudze kieszenie nie gorzej niż wytrawny rzezimieszek. Raz w Samarze, kiedy byli bez grosza, zręcznie podwędziła pewnemu kupczykowi zegarek cebulę po dziadku. Zegarek był tandetny, ale Momus wiedział, że kupczyk bardzo go sobie ceni. Niepocieszony Tit Titycz wyznaczył za rodzinną pamiątkę nagrodę w wysokości tysiąca rubli i długo dziękował studencikowi, który znalazł zgubę w przydrożnym rowie. Potem za ten tysiąc Momus otworzył w spokojnym mieście chińską aptekę i zdrowo nabił sobie kabzę, handlując cudownymi ziółkami i korzeniami, leczącymi rozmaite kupieckie choroby.
Ale co tam wspominać minione sukcesy. Wycofywali się z Moskwy jak Francuzi – w wielkim przygnębieniu. Momus przypuszczał, że na dworcach będą na nich czyhać tajniacy, i przedsięwziął odpowiednie środki.
Przede wszystkim, aby udobruchać niebezpiecznego pana Fandorina, wysłał do Petersburga wszystkie rzeczy hrabiny Addi. Co prawda nie wytrzymał i dopisał na przekazie: „Dla Damy Pikowej od Waleta Pikowego”. Nefrytowy różaniec i zabawne sztychy odesłał pocztą miejską na Małą Nikicką – na wszelki wypadek już bez żadnych dopisków.
Читать дальше