– Szwadroniarze się pokręcili, pogadali jeszcze trochę przez komórkę i zmyli się. Miny mieli nietęgie. Pewnie Soso zdrowo ich ochrzanił.
Nicholas ze zmarszczonym czołem odtwarzał dalej logiczny ciąg wydarzeń:
– Tamci nie wiedzieli, gdzie mnie szukać. Okularnik natomiast domyślił się, że moim celem jest ambasada na bulwarze Sofijskim. W końcu nie tak trudno było na to wpaść – no bo dokąd uda się obywatel brytyjski, który został bez dokumentów i znajduje się w niebezpieczeństwie? Należy przypuszczać, że facet zajął punkt obserwacyjny naprzeciwko budynku ambasady i postanowił sprawdzić, czy nie wyjdę. No i doczekał się… Stop! – Magister przerwał gwałtownie. – Ale jak pani znalazła się w pobliżu? To nie mógł być przypadek! Pani przecież nawet nie wiedziała, że jestem Anglikiem!
Dziennikarka popatrzyła na niego ze współczuciem, jak na osobnika upośledzonego umysłowo.
– Mimo wszystko jesteś jakiś niedorobiony. Widocznie dieta wegetariańska nie służy sprawnemu funkcjonowaniu intelektu, dlatego wy, Europejczycy, wszyscyście tacy wymoczkowaci i tępi. Sam mnie przecież pytałeś, gdzie się mieści ambasada Zjednoczonego Królestwa!
Oto dlaczego twarz Ałtyn wydała mu się dziwnie znajoma! Maria Schneider nie miała z tym nic wspólnego.
Boże, to po prostu niesamowite, że on, Nicholas, wciąż jeszcze żyje – taki gapowaty, niedorobiony, tępy. W notesie zapisał kiedyś jakieś obrazowe określenie człowieka o podobnej konstrukcji umysłowej, jeszcze bardziej pogardliwe niż „głąb”. Zaraz, jak to było? Aha, „barani łeb”. Sir Nicholas A. Fandorine, M.A., Bt., B.Ł. – taki tekst powinien umieścić na swojej wizytówce.
– Podsumujmy sytuację – smętnie zaproponował magister. – Jasne jest tylko to, że zawodowy killer chce mnie zabić, a jacyś podejrzani osobnicy usiłują mu w tym przeszkodzić. Co to wszystko znaczy? Z jakiego powodu przypadłem do gustu panu Soso, a nie spodobałem się wesołkowi w okularach?
Pytanie zawisło w powietrzu.
– Jest trzecia w nocy, padam z nóg – oznajmiła Ałtyn, zsuwając się z kuchennego stołu. – Mieliśmy ciężki dzień, więc pokrzepmy się snem. Ranek jest mądrzejszy od wieczora.
Fandorin mruknął:
– Już to dzisiaj słyszałem.
Na stole było mu jednak twardo i niewygodnie. Chociaż po rozłożeniu mebel był dość długi, nogi zwisały jednak Fandorinowi w powietrzu, a poduszka wciąż się ześlizgiwała.
Alternatywą był nocleg na podłodze, ale po rozpatrzeniu koncepcja ta została zdecydowanie odrzucona.
– Łóżko mam tylko jedno, i to dziewczęce – oznajmiła Ałtyn, kiedy przeszli z kuchni do pokoju. – W żadnym wypadku byś się w nim nie zmieścił.
– Niech mi pani rzuci parę starych koców na podłogę, a ja urządzę sobie doskonałe legowisko – zapewnił Fandorin. – Upatrzyłem już nawet miejsce – przy ścianie, pod tymi wielkimi głośnikami. Mam nadzieję, że nie spadną.
– Myszy się nie boisz? – zapytała gospodyni.
– Specjalnie za nimi nie przepadam – wyznał magister. – A co, są u pani myszy?
Bojaźliwie rozejrzał się wokół. W małym pokoiku nie było zbyt czysto; porysowanego parkietu dawno nikt nie pastował ani nie froterował, na staroświeckim kredensie z rzeźbionymi kolumienkami szarzały smugi kurzu. Oprócz tego monumentalnego mebla, z pewnością pamiętającego czasy hrabiego Witte-Sachalińskiego, stało tu jeszcze wspomniane dziewczęce łóżko, stół, komputer na małym biureczku, ogromna aparatura stereo, dwa telewizory – jeden na drugim (no tak, jak to u dziennikarki) oraz samotne krzesło. Wnętrze nie było nazbyt przytulne, a już bajzel (sympatyczne słówko z czasów starej Rosji) panował w nim taki, że pedantyczny magister tylko pokiwał głową. Na podłodze leżały niedoczytane książki i gazety, poznaczone gęsto brązowymi krążkami po filiżankach z kawą, pod krzesłem walał się maleńki adidas, a na klamce okiennej suszyła się jakaś intymna część damskiej garderoby.
– Nie myszy, tylko mysz – odparła Ałtyn, wydostając skądś spod łóżka stosik bielizny pościelowej. – Nazywa się Alicja i mieszka tam, za kredensem. Karmię ją serem i herbatnikami „Jubileuszowymi”. Trochę się krępuje obcych, dlatego się schowała. Ale w nocy na pewno wyjdzie się rozejrzeć. Jest strasznie ciekawska, całkiem jak ja. Jeżeli nie chcesz nawiązać z nią znajomości, rozsunę ci do spania stół.
Tak też się ulokowali – Ałtyn w łóżku, Fandorin na stole. Zgasili światło. Nicholas życzył gospodyni dobrej nocy, ale nie doczekał się rewanżu. Przez jakiś czas panowała cisza.
Potem Ałtyn Mamajewa sarknęła:
– Nicholas Fandorin. To ci dopiero imię! Jak cię nazywają znajomi? Nick?
– Nie, starzy przyjaciele zwracają się do mnie Nif-Nif. Wie pani, to jedna z trzech…
– Wiem – przerwała. – W Rosji ludzie też czytają książki i oglądają filmy. Nawet więcej niż u was, w Anglii… Nie, ja cię tak nie będę nazywać, wcale nie przypominasz świnki. Już raczej małego jeża we mgle.
– Dlaczego? – zdumiał się Fandorin. – To znaczy, dlaczego we mgle, jest akurat zrozumiałe. Ale dlaczego jeża? Czyżbym był taki kolczasty?
– Nazywać cię Kolą jakoś głupio – ciągnęła dziewczyna w zadumie, puściwszy jego pytanie mimo uszu; jednak maniery Ałtyn Mamajewej pozostawiały co nieco do życzenia. – Co z ciebie za Kola… Nicholas – to brzmi jak z Dickensa. Będę do ciebie mówiła Nika, okej? I przestań zwracać się do mnie per pani, to już niemodne. Możesz mnie nazywać Ałtyn Farchatowna.
– To znaczy, że pani… że ty jesteś Tatarką? – domyślił się Nicholas.
Teraz stało się zrozumiałe, skąd te wydatne kości policzkowe i migdałowy wykrój oczu.
– To mój ojciec był złym Tatarem – odrzekła ponuro Ałtyn. – Uszczęśliwił mnie takim imieniem. A ja jestem narodowości moskiewskiej.
– Naprawdę był zły?
Fandorin wyobraził sobie nieszczęśliwe, pozbawione wszelkiego ciepła i poczucia bezpieczeństwa radzieckie dzieciństwo: ojciec alkoholik, nędzny pokój w komunalce, obozy pionierskie. Teraz zrozumiał, dlaczego biedna dziewczyna nie nauczyła się uśmiechać.
– Nie, skąd. Był mądrym człowiekiem. Nie chciał, żebym się wstydziła, że jestem Tatarką, i pragnął, żebym wyrabiała w sobie siłę charakteru. Więc wyrabiałam… Myślisz, że łatwo być Ałtyn Mamajewą w szkole w Bieskudnikach? Dopóki byłam mała i głupia, wstydziłam się swojego imienia. Prosiłam, żeby nazywano mnie Ałłą. Ale dzieciaki jeszcze bardziej mnie wyśmiewały. Kiedyś nieopatrznie pochwaliłam się, że „ałtyn” to po tatarsku „złoto”, a że na nieszczęście miałam pryszcze, zaczęły mnie nazywać Zołotuchą [38]– wyjaśniła dziewczyna. – Oprócz tego byłam jeszcze Kopiejką i Moniakiem. No wiesz, że niby taka mała.
Żywa wyobraźnia magistra w mig podsunęła mu obraz drobnej czarnulki w granatowym szkolnym mundurku i pionierskiej chuście – brzydkiej, skrytej, najmniejszej w klasie.
– No dobra – mruknęła szorstko Ałtyn. – Życiorys opowiem ci kiedy indziej. Jeżeli, oczywiście, dożyjesz.
Ta bezlitosna uwaga wyrwała Fandorina z sentymentalnego nastroju, przywracając go do rzeczywistości. Zaczął się wiercić na niewygodnym posłaniu i wzdychać. Myślał: leżę na stole jak nieboszczyk. A jutro może będę leżał na stole w kostnicy, o nic się już nie martwiąc. „A ja, kto wie, a ja w mogile tajemny wreszcie znajdę schron”.
No nie, skoro już zeszło na poezję, lepiej niech to będzie limeryk…
Skleciwszy w myślach pięciowersowy utwór, arcydziełko czarnego humoru, rzucił lekkim tonem:
Читать дальше