Popisując się przed bojarem i innymi obserwatorami, Cornelius usiadł na bębnie, założył nogę na nogę i jeszcze zapalił fajkę. Łoskot, dym, z żerdzi drzazgi lecą, a dowódca tylko sobie poziewuje – tak, tak, nic tu nie ma do roboty.
Nie minęły trzy minuty, gdy ze stu celów co najwyżej piętnaście nie zostało zupełnie zniszczonych. Wszyscy janczarzy polegli.
Cornelius dmuchnął w gliniany gwizdek, którego ostry świst słychać było nawet pośród huku wystrzałów. Muszkieterowie od razu – do nogi broń.
– Bagnet na broń! – krzyknął von Dorn.
Żołnierze zatknęli na lufach długie bagnety.
– Do ataku biegiem marsz!
Cornelius odłożył niedopaloną fajkę, wyciągnął szpadę z pochwy i ruszył naprzód.
– Ura-a-a!
W mgnieniu oka kompania zmiotła niedobitych Turków spod ściany.
Kiedy von Dorn na nowo ustawił w szyku rozgorączkowanych żołnierzy o twarzach czarnych od prochowego dymu, ktoś z tyłu dotknął jego ramienia.
Murzyn, jeszcze czarniejszy na twarzy niż usmoleni muszkieterowie, powiedział po rosyjsku (Cornelius najpierw pozazdrościł mu doskonałej wymowy, a dopiero potem wniknął w sens jego słów):
– Chodź za mną. Popraw kapelusz i chodź. Bojar Matfiejew, z najbliższego otoczenia cara, życzy sobie z tobą rozmawiać.
Von Dorn upuścił trzcinkę i czym prędzej jął poprawiać kapelusz. A więc oto kim jest ten wielmoża! Najpierwszy rosyjski minister, chyba i kanclerz, główny doradca cara, zwierzchnik wszystkich moskiewskich wojsk, Artamon Siergiejewicz Matfiejew [31]!
Gdyby Cornelius to wiedział, z pewnością by się ukłonił, nie zaszkodziłoby przygiąć karku. Nie trzeba też było rozsiadać się na bębnie, do tego jeszcze z fajką.
Wybijając krok jak na paradzie, zbliżył się do wielkiego człowieka, wyprężył na baczność i zerwał kapelusz z piórami. Spojrzał na bojara z dołu do góry, jak należy. Wedle moskiewskich obyczajów nie jest przyjęte przedstawiać się i meldować zwierzchności. Dopiero jeśli cię zapytają, ktoś ty, wtedy mów.
– Sprawnie dowodzisz, kapitanie – powiedział kanclerz, patrząc na von Dorna zimnymi błękitnymi oczami. – Nigdy nie widziałem takiego popisu. Kim jesteś? Z którego pułku?
– Porucznik Korniejka Fondorn z trzeciej kompanii muszkieterów pułku Chriestjana Libienawina! – wyrecytował Cornelius na jednym oddechu i prawie bez akcentu.
– Niemiec? – chciał wiedzieć bojar i od razu, nie czekając na odpowiedź, zadał jeszcze kilka pytań, z których wynikało, że jest człowiekiem bystrym i niecierpliwym. – Od ilu lat w Rosji? Czy może ze „starych Niemców”? Gdzie kapitan, dowódca kompanii? Dlaczego siedziałeś na bębnie, kiedy kompania strzelała?
Von Dorn zaczął meldować po kolei, starając się robić jak najmniej błędów.
– Tak jest, Niemiec. W Moskwie od pół roku. (Bojar uniósł brwi ze zdziwienia). Kapitan Tworogow jest chory. A na bębnie siedziałem umyślnie. Niby że turecki kula trafia dowódcę, ale to nie przeszkadza, walka toczy się dalej. Przy takim sposobie strzelania kompania może sie obchodzić całkiem bez dowódca.
– Kto to taki ten Tworogow? – zwrócił się Matfiejew do Murzyna.
Ten odpowiedział swobodnie, spokojnie, jak równy równemu:
– Owsiejka Tworogow, z bojarskich dzieci. Sam nie potrafiłby tak wyszkolić żołnierzy – całymi dniami leży pijany jak bela. Najlepiej byłoby przepędzić tego opoja, ale to chrześniak księcia Iwana Chowańskiego. A nie mówiłem, bojarze, że warto popatrzeć na tę musztrę? I na tego porucznika? Nie znajdziemy nikogo lepszego na miejsce Mitki.
Cornelius zerknął na niezwykłego Murzyna. O wszystkim wie, nawet o pijaństwie Owsiejki!
Minister-kanclerz uważnie obserwował von Dorna, rozważając coś w myślach. Czego się spodziewać po tych oględzinach, porucznik nie wiedział, ale intuicja podpowiadała mu, że właśnie teraz, w tej chwili, ważą się jego losy, i aż zacisnął zęby, żeby nie zaszczękały z podniecenia.
– No, pamiętaj, Wańka. – Matfiejew potarł powieki (palce miał długie, białe, upierścienione). – Zdaję się na ciebie. Objaśnij kapitanowi, co i jak, a ja jadę do Granowitej Pałaty, na posiedzenie Dumy.
Zawrócił argamaka i żwawym kłusem ruszył w stronę rogatki. Członkowie jego świty pośpiesznie wsiadali na koń, gońcy w liberii popędzali wierzchowce. Przy Corneliusie został tylko Murzyn Wańka. Ten także mu się przyglądał, jeszcze baczniej niż minister. Oczy czarnego człowieka były duże, okrągłe, białka pokrywała siateczka czerwonych żyłek.
Von Dorn przyjął swobodniejszą pozę – w końcu nie stał już przed kanclerzem – ale kapelusza na wszelki wypadek nie nakładał.
Żeby przerwać milczenie, powiedział:
– Nie jestem kapitanem, tylko porucznikiem. Bojar się pomylił.
– Artamon Siergiejewicz nigdy się nie myli – spokojnie, półgłosem oznajmił Wańka. – Pamięta wszystko w najdrobniejszych szczegółach, o niczym nie zapomina i nie ma zwyczaju popełniać omyłek. Skoro powiedział „kapitan”, widocznie, Korniej, zostałeś teraz kapitanem. I to nie zwykłym kapitanem, ale dowódcą kompanii muszkieterów Matfiejewa.
O tej kompanii von Dorn, oczywiście, słyszał. To carska lejbgwardia, utrzymuje ją kanclerz. Prosty muszkieter ma tam większy żołd niż pułkowy porucznik, żyje się po pańsku, nie brak niczego. Do kompanii Matfiejewa spośród Rosjan przyjmuje się tylko szlachtę, i to nie byle jaką, a większość stanowią Szwajcarzy, Niemcy i Szkoci. Chłopy na schwał, jeden w drugiego, Cornelius nieraz widywał ich na placu Czerwonym i przed wejściem do pałacu Matfiejewa, na Pokrowce. Patrzył na ich postawę, na srebrne stroje. Zazdrościł.
Dlatego aż zadygotał w środku, słysząc słowa Murzyna, nie wierzył własnemu szczęściu. On, żołnierski wyrobnik, gdyby dostał się do kompanii Matfiejewa choćby jako zwykły chorąży, i tak mógłby mówić o wielkim szczęściu.
– Nazywaj mnie Iwanem Artamonowiczem – ciągnął jego dobroczyńca. – Jestem jego synem chrzestnym i marszałkiem dworu bojara. Masz robić to, co ci powiem. Mieszkać będziesz od dzisiaj przy pałacu Artamona Siergiejewicza. Teraz odeślij swoją kompanię z podoficerem, a sam chodź ze mną, przejmiesz swój oddział.
– A co z poprzednim kapitanem? – zapytał von Dorn, wciąż obawiając się jakiegoś podstępu.
– Mitrij Wiebierow zmarł – odparł spokojnie Iwan Artamonowicz. – Cztery dni temu widziano, jak wychodził potajemnie z pałacu księcia Iwana Michałycza Miłosławskiego, gdzie nie miał nic do roboty. A rano, kiedy prowadził muszkieterów na wartę do komnat carycy, potknął się na równej drodze i upadł na nóż. Przebił sobie szyję. Nawet pomodlić się nie zdążył. Wszystko w rękach Boga.
Murzyn przeżegnał się brązową dłonią o białych paznokciach.
– Uważaj, Korniej. Jeśli będziesz wierny i dobrze się sprawisz w służbie, wysoko zajdziesz. A jeżeli zaczniesz kraść i łaszczyć się na datki ludzi nieżyczliwych Artamonowi Siergiejewiczowi, skończysz tak jak Mitka, ten niewdzięczny pies. Poniesiesz śmierć z tej oto ręki, przysięgam ci to na Pana Naszego, Jezusa Chrystusa, proroka Mahometa i boga Zitombę.
O bogu Zitombie Cornelius nigdy nie słyszał, ale na dłoń Iwana Artamonowicza spojrzał jeszcze raz, uważniej. Była żylasta, silna, zdecydowana.
– Ale kraść nie masz potrzeby – powiedział Murzyn już łagodniej. – Bystry z ciebie człowiek, już od dawna cię obserwuję. Szybko się zorientujesz, co ci przyniesie większą korzyść. Dostaniesz od bojara czterdzieści rubli miesięcznie, wikt, umundurowanie i nagrody za dobrą służbę. Trzymaj się Matfiejewa, kapitanie. Nie pożałujesz.
Читать дальше