– Dziękuję panu porucznikowi. – Mówiła to już zupełnie inna kobieta niż ta, która przed chwilą zalewała się łzami. – Wyratowaliście mnie ze śmiertelnego niebezpieczeństwa. Pochodzę z Targówka, więc znam życie. Wiem, że gdybym się znalazła razem z Zalewskim na Wybrzeżu nie uniknęłabym swojego losu. Albo śmierci. Proszę mi wierzyć, że niczego się nie domyślałam. Wychodząc za Stojanowskiego popełniłam fatalną omyłkę. Zalewski wydawał mi się dużo lepszy i szlachetniejszy. Teraz widzę, że to była fałszywa maska…
– Kiedyś – podjęła po chwili – zdawało mi się, że byłam w Zygmuncie zakochana. A może i kochałam go naprawdę? Celem mojego życia było wyrwać się jak najdalej ze środowiska, w którym się urodziłam i dorastałam. Kurwą – zaśmiała się sucho – mogłam zostać i nie opuszczając Targówka. Właśnie, żeby nią nie być, pracowałam przez osiem godzin dziennie przy mieszalniku. Potem myślałam, że znajdę ostoję i spokój życiowy u boku Zygmunta. Po tej pierwszej omyłce chciałam popełnić drugą, jeszcze gorszą. Za uchronienie mnie przed tym, będę do śmierci dłużniczką pana porucznika.
– Nie widzę w tym żadnej mojej zasługi – odpowiedział porucznik.
– Ani ja – przerwał Antoni Szymanek.
– Sprawa pana Zalewskiego – ciągnął Ciesielski nie zwracając na niego uwagi – to tylko mały incydent w naszym śledztwie. Pozostaje najważniejsze: sprawa o morderstwo.
– A ja jestem główną podejrzaną? – uśmiechnęła się Irena.
– Przyznaję, że historia opowiedziana przez panią jest wielce prawdopodobna i w wielu miejscach pokrywa się z naszymi ustaleniami. Prosiłbym jednak o dodatkowe informacje.
– Wszystko, co tylko będę mogła… Nie popełniłam tej zbrodni ani też nie namówiłam nikogo do zabójstwa mojego męża. Mnie samej jak najbardziej zależy na wykryciu przestępcy. Choćby dlatego, żeby byle kto nie wykrzykiwał na całe podwórko, że jestem morderczynią.
– Może więc pani powie, jak to było z inżynierem Kowalskim i waszym ślubem z Zygmuntem Stojanowskim?
– Mając osiemnaście lat poszłam pracować do „smarowki”. Pan na pewno orientuje się w moich stosunkach rodzinnych i atmosferze, w jakiej wyrosłam. Skończyłam tylko podstawówkę na ulicy Kawęczyńskiej. Przyznaję, nie byłam święta. Święte nie rodzą się na Targówku. Ale, przysięgam, nigdy od nikogo nawet grosza nie wzięłam. Do ładnej dziewczyny w dużym zakładzie pracy startowali zarówno koledzy z produkcji, jak i urzędnicy. Wśród nich także inżynier Henryk Kowalski. W głowie mi nie zawrócił, ale mógł się podobać. Był przede wszystkim inny niż moi dotychczasowi wielbiciele. Stał się moim pierwszym nauczycielem savoir-vivre’u. Wiedziałam o nim, że jest żonaty, ma dwoje dzieci i że nigdy się ze mną nie ożeni. Umiał się, drań, w życiu dobrze urządzić. Spokój i ład w domu, a przystojna dziewczyna do łóżka. Do czasu godziłam się na ten układ. Być może panowie mnie potępiają, ale ja nie mam sobie nic do wyrzucenia. Zrobiłam pierwszy krok na drodze do wydostania się z ciasnej obręczy, jaką mnie opasało życie.
– Absolutnie pani nie potępiam – żywo zaprzeczył porucznik…
– Nieco później poznałam Zygmunta Stojanowskiego. Był we mnie nieprzytomnie zakochany i tą miłością mnie zdobył. A poza tym chciał się ze mną ożenić. Nigdy, to mu przyznaję, nie traktował mnie tylko jak dziwy do łóżka. Chyba i ja początkowo byłam w nim zadurzona. Ale to mi po ślubie bardzo szybko przeszło.
– Dlaczego?
– Wychodząc za mąż za Stojanowskiego zdawałam sobie sprawę z różnicy wykształcenia, inteligencji i wychowania. Byłam prostą dziewczyną z przedmieścia Warszawy, córką ludzi, którzy z trudem pisali i czytali. Ich normy moralności także różnią się od praktykowanych przez mieszkańców ulicy Wilczej. A Zygmunt był synem i wnukiem inteligenckiej rodziny. To, czego ja się z trudem uczyłam, on miał po prostu we krwi. Wiedzia łam, że muszę się podciągnąć do jego poziomu. Byłam na to zdecydowana. Ale nikt nie wytrzyma nieustannego prawienia morałów, uwag od świtu do nocy. Albo robienia tylko tego, co się drugiemu podoba. Ja bez zgody Zygmunta nawet pończoch i majtek nie mogłam sobie kupić. Kazał mi iść do szkoły dla dorosłych. Zapisałam się. Pierwszy rok chodziłam codziennie na lekcje i nawet nieźle się uczyłam. Ale miałam dwóch nauczycieli. Tego w szkole i tego w domu, który codziennie sprawdzał moje lekcje, siedział obok i pilnował nauki. Czy mogą się panowie dziwić, że przez przekorę przestałam uczęszczać do tej szkoły?
– Sam bym chyba tak zrobił – przytaknął porucznik.
– Do pracy, naturalnie do pracy fizycznej, a co najwyżej do handlu jako ekspedientka nie mogłam iść, bo przecież pani inżynierowej nie wypadało. Więc zostałam w domu. Lubię sprzątać, ale trudno całymi dniami zajmować się dwoma pokojami i kuchnią… Zawsze lubiłam bawić się i tańczyć. A Zygmunt siedział kamieniem w mieszkaniu nad książką. Nie żałował mi pieniędzy, to prawda, ale zwykłe wyjście do miasta, aby się trochę powłóczyć, zajrzeć do sklepów i obejrzeć wystawy, uważał wprost za zbrodnię. Już nie mówiąc o tym, że wszystko, co mnie się podobało, nie znajdowało uznania w oczach męża. I tak dzień za dniem moja miłość zmieniała się powoli w nienawiść. Być może mam podły charakter, ale w końcu największą przyjemność sprawiało mi zrobienie mu na złość. On zresztą także dość szybko doszedł do wniosku, że popełnił życiowy błąd. Z jego strony także znikła miłość, pozostała jednak urażona ambicja. Właśnie ta ambicja nie pozwalała mu dać zgody na rozwód. Moje pójście do pracy w „Grand Hotelu” odchorował ciężkim atakiem serca. To była według niego „hańba okrywająca całą rodzinę Stojanowskich”. Nawet moi teściowie śmieli się z niego, chociaż nigdy nie okazali mi serca. Tego serca, którego tak szukałam w domu na Wilczej.
– Typowe niedobrane małżeństwo – zgodził się podporucznik Szymanek.
– Ostatni rok – to była piekielna męka dla nas obojga. Przyznaję, urządzałam awantury. Liczyłam, że w ten sposób wymuszę decyzję o rozstaniu. Zygmunt cierpiał, wiem. Nie panował nad sobą, kilka razy mnie uderzył, chociaż nigdy nie podniósł głosu. W takim momencie zjawił się Marian Zalewski. Czy można się dziwić, że zdołał mnie oczarować? Poszłabym nawet za diabłem, byle znaleźć wyjście z domu na Wilczej. Bo na Targówek wrócić nie chciałam i nie mogłam. Być samą – na to także nie miałam sił.
– Faktem jest, że Zygmunt Stojanowski został zamordowany. A pani przed chwilą stwierdziła, że go nienawidziła.
– Ja go nie zabiłam. Przyznaję, że w gniewie wykrzykiwałam coś, co w kodeksie karnym nazywa się „groźbami karalnymi”. Ale nigdy nie podńosłam na niego ręki.
– Stojanowskiego zabił mężczyzna. Wysoki mężczyzna. O sylwetce podobnej do sylwetki inżyniera Henryka Kowalskiego.
Stojanowska głośno się roześmiała.
– Co za non«°ns. Kowalski zabójcą! Dlaczego?
– Mógł to zrobić dla swojej dawnej miłości. Żeby ją odzyskać.
– Brednie. Kowalski palcem by dla mnie nie kiwnął. Gdybym była w nędzy, dwudziestu złotych by mi nie pożyczył. To człowiek, którego ideałem jest dobrze się urządzić w życiu. Jego dziewczyny to zawsze zależne od niego podwładne z pracy. Płacił im awansem i co najwyżej pójściem od czasu do czasu do jakiejś knajpy. A na odzyskaniu mnie Henrykowi na pewno nie zależało. W ogóle często zmieniał obiekty swoich zainteresowań.
W smarówce nazywano go „Turkiem”. Przezwisko wzięło się od przedwojennego tureckiego właściciela piekarni na rogu Targowej i Białostockiej, tam gdzie jest teraz małe targowisko. Ten piekarz żył z każdą ze swoich ekspedientek. Nie przyjmował dziewczyny do pracy, jeżeli nie przeszła przez jego łóżko. O procederze „Turka” jeszcze teraz na Targówku legendy chodzą. Poza tym Kowalski to tchórz. On miałby wszystkim ryzykować? Nie, to wykluczone.
Читать дальше