Wracam do pokoju, gdzie jest istna sodomia, gomora, syf, malaria, umór. Tapczan sam w sobie poskakany, powariowany. Ból w bańce. Długopis „Zdzisław Sztorm” toczy się przez cały pokój niby po równi pochyłej. Wzdłuż i wszerz. Gumy do żucia kulki, kolorowe, czerwone, niebieskie, sypiące się z Magdy torebki jak grad i śnieg, opady pogodowe na linoleum. Fatałaszki, ciuszki, rajtuzy. Wszystko niczym by przeszła po tym burza. Szmaty bez realnej zawartości. Wydyma je huragan lecący przez okno. Żyrandol kołyszący się w tę i we wtę. Brud, kurz na meblach. Jednym słowem chaos, panika. Magda na tapczanie w dwuznacznej pozycji niczym pani na wysypisku śmieci, w koszuli nocnej mej własnej matki, co mnie do reszty rozsierdzą. Gra w gry zręcznościowe na swym telefonie. Wkłada język do woreczka po amfie, co znalazła w kieszeni mej katany. Jest rozpaczliwa. Jest leniwa, nie ma z niej żadnego pożytku. Ujrzawszy mnie, swego chłopaka, nie daje do zrozumienia cienia radości. Raczej raptowne zniechęcenie, rozczarowanie.
Z kim żeś gadał? – mówi do mnie, a wcześniej zdejmuje ze swego języka worek po amfie.
A co, z kimś niby gadałem? – tak odpowiadam będąc raczej nieprzyjemnym, lecz to właśnie jest stan opryskliwości, szorstkości do którego mnie prowadzi swoim widokiem.
No gadałeś, co: nie gadałeś, skoro gadałeś? Ja to także słyszałam, więc są świadkowie. Lecz tak inaczej, gdyż wtedy spałam. Tak muszą podwodne ryby słyszeć rozmowy nas, ludzi. Beł beł beł, tam i sram. Dosłownie takie rzeczy słyszałam, pół śpiąc, pół kojarząc. A jak idzie o to, co bym miała zrozumieć, to często gęsto powtarzałeś matka.
No to ja jej mówię tak, bo już jestem nieźle podkurwiony. gdy ją muszę oglądać: bo właśnie ma matka dzwoniła do mnie na komórkowy telefon, nie wiem, czy wiesz. Mówiła, że wnet tu robi wjazd na chatę i że masz stąd co sił spierdalać. Gdyż jak cię zobaczy, to zabije jak psa. Gdyż ty, Magda, nie jesteś odpowiednim dla mnie towarzystwem. Gdyż ona ma zasady, sądzi, iż skarbem dziewczęcia jest jej skromność, a ty jej nie posiadasz jeszcze mniej niż kultury. Że na osiedlu są o tobie plotki, że bierzesz amfę, kwas, zadajesz się z nie tymi, co trzeba. Że ogólnie jesteś skończona, że mnie wycieńczasz moralnie i mentalnie. Że jeśli chodzisz tu jeszcze wypindrzona w jej koszulę nocną, w jej szmatki, to ma dla ciebie śmierć w męczarni. Więc się zabieraj szybko, jak nie chcesz nam dwojgu narobić problemów, żółtych papierów. Musiałem powiedzieć jej: matko, o nic się nie martw. Magda śpi li jedynie w komórce, w piwnicy, przyniosła własną żaluzję i wygospodarowała sobie tam nieduży kącik, gdzie ma grzałkę. Tam śpi, naszych przedmiotów, banknotów nie tyka.
Magda milczy, lecz nagle wybucha. Chorobliwą formą. Całkiem nieczytelną. Formą pośrednią między kaszlem a gniewem. Zaczyna zbierać swe piekło, paski, majtki niczym błyskawiczna segregacja śmieci. Jest wyraźnie jadowita. Mówi: twoja stara też ma nasrane równie jak ty, jest równie umysłowa. Na osiedlu mówią o niej, że położyła sobie na wasz dom panele od Ruskich i że te panele, ten siding już wkrótce w najbliższym czasie się wam odklei.
Wtedy naciąga rajtuzy, które gdzieś zapodziała. Oczka pociera palcami, jakby mogły od tego zarosnąć i by nie było ich widać. Spogląda na mnie niby że współczująco i mówi: bo ruski ten siding. I ten siding się zjebie z wielkiej wysokości. Mordując całą rodzinę. Weź sam sobie pomyśl. I lepiej tą panele zrywaj póki czas. Ja cię, Silny, ostrzegam. Potem będzie grill w ogrodzie, wszystko cacy, żeberka z Hitu, twa stara pochyla się nad grillem z pogrzebaczem, twój bracki z podręcznym kompletem przypraw. I, Silny, wtem wszyscy pochylacie się nad grillem patrząc w niego jak w objawienie, jak w zaćmienie słońca. Atu jeb, jeb, jeb, lecą panele wam na te genetycznie posrane łby jak jakieś jebnięte meteoryty, księżyce czy planety z nieba. Jeden na twego brackiego. Za dilerkę, za jego egoizm, utratyzm, przelecenie Arlety i jej potem zostawienie, porzucenie na pierwszym przystanku. Za trzymanie piątki z Ruskimi. Jeb mu w głowę. I do szpitala na oddział zakaźny. Lub lepiej zamknięty od razu. Jeb! Kolejny w twą matkę. Za ploty, za całego Zeptera, w którym robi interes i niezłą kaskę. Za bandyckie ceny w horrendalnym solarium. Za całe zło, za zniszczenie naszej, Silny, miłości. Jeb. I na oddział.
Wtedy Magda, gdyż widzi że mimo milczenia z mej strony jestem już podjuszony do reakcji, robi przepraszający uśmiech, lecz jednocześnie jadowity. Jak gdyby chciała mi powiedzieć: sorry, Silny, że masz taką rodzinę, co ci robi siarę na całym mieście. Ja ci nic na to nie poradzę. Możesz się najwyżej nie pokazywać, możesz się schować. Ponieważ wśród normalnych nie ma dla ciebie szans. Ogólnie to łazi po mieszkaniu. Kłapie stopami po linoleum. Rozpaczliwa. W samych majtkach.
W twego psa kolejny panel. Jeb! W sam łeb. Gdyż to jest nienormalny patologiczny pies, on ma tylko brzuch. Zero nóg, zero rąk, szczątkowa głowa. Jak cała twa rodzina.
To mówiąc, Magda przynosi z łazienki szczoteczkę do zębów mojej matki, naciska sobie na nią pasty i szczytując w bezczelności szoruje swe nie do końca udane zęby. Lecz to nie koniec tej mowy, gdyż mimo oporów stawianych jej przez czynność mycia zębów, ona dalej gada. Mówi teraz tak, a jest to kulminacyjny gwóźdź w jej programie. A ostatni panel jebnie w ciebie, Silny. Byś wiedział, jak na ciebie pluję, jak cię wcale nie kocham. Byś wiedział prawdę o sobie. Iż jesteś nikim, brudem pod paznokciem mym. Który mam za przeproszeniem gdzieś. Gdyż nie tylko to, że byłeś takim wymoczkiem, że zapędziłeś mnie w historię z dzieckiem. Co już jest mniejsze zło, gdyż nawet może Klaudia czy Dona, Nikola czy Markus nie będą twym dzieckiem, tylko moim, a ty umrzesz,. Nieważne czy chłopiec czy dziewczynka. Bardziej o to, że usiłowałeś mnie zabić, że celowałeś we mnie nóż. Że nie było w tobie wyrozumiałości dla mego zejścia. Bo twoja lewicowa dusza jest cała zasrana wzdłuż i wszerz.
Wypowiadawszy te słowa, Magda spluwa na wykładzinę pianę z pasty.
Co za pasty używałaś do mycia zębów? – mówię do niej na to patrząc, gdyż nagle uświadamiam sobie cały dramatyzm, całą rozpaczliwość i denerwuję się do reszty. Mów, kurwo nędzo. Tej po prawo, czy tej po lewo? Ona odpowiada, że już nie całkiem pamięta, jako że ma ostry zjazd i bym się jej dzisiaj nie dobierał do psychiczności. Bo ona jest w strzępach.
Bo ta pasta po lewo była wielkanocna. Jak jej użyłaś, to zabiję jak psa, mówię do niej. Za zniewagę zasad, konstytucji mego mieszkania. I za zniewagę mej matki. Jaka by ona nie była, dobra czy zła, szyldu Zepter czy szyldu P.S.S Społem. Bo matka jest matką, a ja ją kocham jak własną. I nic ci do tego. Tu masz swe całe piekło, torebkę i twe skundlone szmaty, tu masz swój przenośny świat. Tu masz, to ci rzucam na klatkę schodowe niczym kość psu, byś wiedziała gdzie twe miejsce w życiu. Skamlij. Skamlij jak pies. Mnie już nie ruszysz. Mam ważniejsze sprawy do roboty.
Po czym to mówiąc wypycham ją dość okrutnie, dość brutalnie za drzwi Gerda automatycznie zamykające. W niespełna rajtuzach. Jest to z mej strony złe, nielojalne, przyznam. Lecz wyprowadzenie mnie z równowagi równa się śmierć w spazmach. I ona to poniesie. Wszystkie za to konsekwy. Takim czy innym sumptem. Czy lewym, czy prawym.
* * *
Arleta, przechylając się przez bar, jest, szczerze mówiąc, dość pijana. Niczym egzotyczne zwierzę o spuchniętej twarzy. Robi balona z gumy, który pęka zakrywając jej swą różową strukturą, jej twarz. Po czym go zdejmuje, zjada na powrót. Jest niczym symbol konsumpcjonizmu. Zjadłaby wszystko, by wyjadła do ostatniego okruszka cały świat i porzuciła niczym zniszczone opakowanie foliowe. By wypaliła wszystkie do cna papierosy z paczki naraz, gdyby tylko mogła je gdzieś umieścić w sobie i podpalić. Ślad po drinku zlizałaby z blatu.
Читать дальше