– Kochany i dobrze, że wygrzebałaś ten przepis…
W domu „Magnolie” wychowanek, który miał osiemnaście lat, był usamodzielniany, czy tego chciał, czy nie. Wszyscy zresztą chcieli, bo trudno nazwać „Magnolie” przyjemnym miejscem. Zosia miała wrażenie, że takie jest prawo i już. Przejrzała jednak przepisy i okazało się, że jeśli wychowanek się uczy, ma prawo pozostawać w domu dziecka do dwudziestego piątego roku życia. Niemal się wtedy popłakała z radości, bo na myśl, że trzeba będzie pozbyć się Darka, serce jej martwiało po prostu.
Spojrzeli sobie w oczy.
– Fajny mamy dom, co?
– Bardzo fajny. Nie żałujesz, że dałeś się w to wrobić?
– Nie żartuj. Chyba nie słuchałaś, co do ciebie mówiłem przez ostatnią godzinę…
– Adam… myślałam o jednej sprawie, nie wiem, co ty na to?
– Na co?
– Zakładamy, że wygramy z Setą…
– Z Setą i z galaretą. Arletą Płaskojć. Z nią też wygramy. Mówiłem ci, nie spocznę, zanim nie wyduszę z sądu pozbawienia ich praw rodzicielskich. Aha – i nie zamierzam dopuścić do tego, żeby chłopcy musieli składać zeznania. Tylko przed psychologiem i tylko tutaj. Dzieciaki mają prawo do normalnego życia.
– No właśnie. Myślałam, że skoro i tak jesteśmy formalnie małżeństwem, to może byśmy im stworzyli rodzinę zastępczą? Maluchom i Ad… Dodkowi. I Grześ… patrz, on wciąż nie wie, że jego rodzice nie żyją…
– Myślisz o adopcji?
– Rodzina zastępcza to nie to samo, ale… no, sama nie wiem.
Adam patrzył na nią badawczo spod czarnych brwi.
– Przemyślimy to, dobrze? A wiesz, ja myślałem jeszcze o czymś innym.
Spojrzała na niego pytająco.
– Jak już tak myślimy i myślimy… myślałaś kiedy o własnym dziecku?
Gdyby piła teraz kawę, zadławiłaby się z pewnością. Na szczęście nie piła.
– O czym ty mówisz?
– O nas.
– Adam…
– O własnym dziecku, które to dziecko byłoby również moim dzieckiem. Zosieńko, poprosiłbym cię o rękę, tylko że przecież prawie od roku jesteśmy małżeństwem… No więc nie wiem, co powiedzieć… chyba tylko tyle, że nie wiem dokładnie, kiedy to nastąpiło, ale cię pokochałem. I chciałbym, żebyś ty mnie też pokochała.
– Nie żartuj…
– Nie żartuję. Sądzisz, że mógłbym żartować w ten sposób?
– No bo ja cię dawno kocham. Jak ci się oświadczałam, to już wtedy…
– O cholera…
Ciotka Lena wstała z leżaczka i zamierzała udać się do domu, zrobić sobie jakiej kawy, oprzytomnieć jeszcze przed wieczorem i może poczytać jakiś soczysty kryminał. Już prawie otwierała oszklone drzwi, kiedy zobaczyła przez nie Zosię i Adama całujących się szaleńczo. Rozpromieniła się i wróciła na swój leżaczek.
Oni zaś, stwierdziwszy, że nadal nikogo nie widać na horyzoncie i że do kolacji jeszcze sporo czasu, wciąż trzymając się za ręce, popędzili na swoje piętro.
Jakiś czas później z dużym żalem uznali, że jednak muszą się zmobilizować i wrócić na dół, bo już jakieś głosy słychać, trzeba będzie zrobić tę kolację… na szczęście po kolacji będzie można wrócić na pięterko.
– Chyba możemy zlikwidować spanie w moim gabinecie, jak myślisz? – Adam przeciągał się leniwie, z zadowoleniem patrząc na Zosię wychodzącą z łazienki w dżinsach i świeżej podkoszulce koloru bzu. Ciekawe, dlaczego kiedyś podobały mu się anorektyczki. Ani to wdzięczne, ani seksowne. – Ładnie ci w fioletowym.
– Nie pozwoliłabym ci tam teraz sypiać – zaśmiała się. Zawsze lubił jej śmiech, ale teraz odkrywał jego nowe odcienie, odcienie, których przedtem nie znał. – Wiesz, tyle razy czytałam ten podpis pod kapitanem i jego żoną, i tak się zastanawiałam, czy mnie spotka to szczęście, czy nie spotka…
– Szczęście w postaci mnie?
– Ty narcyzie. No… ale tak. A właściwie szczęście w postaci tego, że się we mnie zakochasz, bo ciebie jako takiego miałam na wyciągnięcie ręki, nawet w charakterze męża.
– Cała rzecz w tym wyciągnięciu ręki. – Objął ją i pocałował. Zza okna dotarł do nich oszałamiający zapach bzu, którego całe zarośla kwitły tuż nad brzegiem klifu.
– Popatrzmy jeszcze chwilkę – poprosił. – Najbardziej tu lubię być o tej porze, kiedy jeszcze słońce nie zachodzi, ale już się powoli zbiera do odejścia. Patrz, Zośka, wszystkie hollywoodzkie zachodziki mogą się schować. Brakuje mi tylko chórów anielskich, wiesz, jak w filmach. On i ona o zachodzie słońca, on ją obejmuje tak jak ja ciebie, a chór śpiewa pieśń o wiecznej miłości i szczęściu. Nieśmiertelny kicz. Kicz, o którym wszyscy w skrytości ducha marzą. A my go mamy. Tylko gdzie te chóry? Może skoczę po jakiś odtwarzacz?
– Czekaj no, Adam, posłuchaj…
Chórów wprawdzie nadal nie było, dał się tylko słyszeć pojedynczy głos, cichy, ale czysty. Nad łąką niosły się wyraźnie słowa pieśni.
Liniowiec, co się zwał „Timeraire”, nie wróci już do domu,
U kresu swej drogi zapadł w sen, w cichym doku,
niepotrzebny już nikomu…
Zosia mocniej przytuliła się do Adama.
– To Adolfik. Znaczy Dodek. Kto by pomyślał, że on tak ładnie śpiewa? Tylko coś mi tu inaczej brzmi niż zawsze… może to jednak nie Dodek? Zobacz…
Adam wychylił się przez okno.
– Dodek. Ale mnie też coś nie gra. Nie wiem, co…
Skończył się liniowców czas, odpłynęły w porty zapomnienia,
Dumne maszty nie sięgają gwiazd,
huk dział już tylko we wspomnieniach…
Krystalicznie czysty głos w krystalicznie czystym powietrzu. Zosia prawie że ujrzała wielki żaglowiec płynący ponad linią wody, gdzieś do nieba, do słońca. Otrząsnęła się.
– Adam – szepnęła. – Już wiem!
– Co wiesz, kochanie?
– Adolfik! On nie sepleni! Dlatego jest inaczej niż zwykle. Słyszysz to? Nie sepleni!
Adam zamiast odpowiedzieć coś inteligentnego, uśmiechnął się tylko i pocałował ją po raz kolejny.
– Chodźmy na tę kolację – powiedział.
Poszli.
[1]„Fiddlers Green” to wzruszająca irlandzka ballada o „raju marynarzy”, szczęśliwym miejscu, do którego żeglują po śmierci – piękne polskie słowa napisał do niej Jerzy Rogacki, znany szantymen z zespołu „Cztery Refy” (wszystkie przypisy autorki)
[2]Przepiękną balladę o liniowcu, co się zwal „Timeraire” napisali wspólnie Artur Szczęsny i Wojciech Dudziński, a śpiewają ją rzeczywiście „Ryczące Dwudziestki” w sposób wyciskający łzy z co wrażliwszych oczu… Nawiasem mówiąc, autorka była kiedyś świadkiem (świadkinią???) podobnego koncertu – odbywał się on jednakowoż nie w domu dziecka, a w domu wychowawczym. Balladą, która uciszyła publiczność, była wtedy irlandzka piosenka „Red is the Rose”, z polskimi słowami opowiadającymi o domu na dalekich wzgórzach Walii. Śpiewał ją z „Dwudziestkami” niejaki Szkot (Henryk Czekała), a w oczach dzieci łzy błysnęły, owszem…
[3]Tak się zaczyna pieśń, którą skomponował Ryszard Muzaj do słów Mariusza Zaruskiego, bardzo piękna zresztą: „Więcej żagli! Odwińcie z rej płótna, niechaj maszty się kładną na fali! Choć zawieja na morzu okrutna, w górę serca, wyjdziemy z niej cali. Opuściliśmy brzeg bez powrotu, więc przebojem żeglujmy w powodzi, wszystkie siły wytężmy do lotu, jako żywo – już słońce tam wschodzi”… Warto znaleźć ciąg dalszy np. w internecie, przeczytać i wzruszyć się nieco. Posłuchać też warto, a najpiękniej to śpiewa sam kompozytor. Wiem, bo słyszałam.!…
Читать дальше