Komisarz Ogiński sam przed sobą nie chciał się przyznać, że przeżywa właśnie pierwsze stadium solidnego zakochania.
W Ilonce dla odmiany dotychczasowe wstępne, tak to nazwijmy, zafascynowanie komisarzem zostało przyćmione radosną świadomością, że oto została uznana za równorzędną partnerkę w policyjnym dochodzeniu do prawdy. Zmotywowało ją to potężnie i postanowiła dostarczyć komisarzowi dowodów winy Sebastiana Proch – Proszkowskiego, choćby miała mu je z gardła wydrzeć. Prochowi, nie komisarzowi.
Do Krakowa dojechali podejrzanie szybko, a kiedy wydostali się na autostradę, Ilonka pokazała, co potrafią ona i jej fioletowy Zygfryd. Komisarz wolał nie patrzeć na szybkościomierz, zresztą patrzenie na skupiony profil Ilonki, jej ciemne włosy obcięte na pazia, zgrabny nosek i długie rzęsy było o wiele przyjemniejsze.
Za Legnicą skończyła się autostrada i jazda przestała być komfortowa, aczkolwiek pędzący Zygfryd zwolnił w zasadzie niewiele. Komisarz zastanawiał się, w jaki sposób wyłgać się patrolom, które mogą ich ewentualnie złapać, ale Ilonka znowu włączyła swój niepojęty szósty zmysł, który jej podpowiadał, kiedy zwolnić.
Poddała się dopiero za Zieloną Górą, o pierwszej w nocy. Między Sulechowem a Świebodzinem znaleźli motel obok stacji benzynowej. Wyglądał nieźle. Żadne stare dworki, zero kolumienek, skrzynkowych okien ze szprosami i koronkowych firaneczek. Sama funkcjonalność, kafelki i wrażenie czystości. Ilonka z westchnieniem ulgi zaparkowała pod schodami.
– Ale mamy tylko jeden wolny pokój – zmartwiła się panienka w recepcji. – Dwójeczka z łazienką. Na pewno państwo się upierają przy dwóch?
Na pewno – powiedział stanowczo komisarz, który co najmniej od Wrocławia myślał intensywnie o przebywaniu z Ilonką nie tylko w jednym pokoju, ale i pod tą samą kołdrą.
– Nie na pewno – machnęła ręką Ilonka – ja właśnie umarłam. Niech pani daje ten pokój, ważne, że łazienka jest. Mamy psa. Małego, mopsa. Może z nami być?
– Oczywiście. – Panienka zakrzątnęła się ochoczo przy swoim komputerku. – Poproszę jakieś dowody osobiste…
– Ilonko, nie chcę ci przeszkadzać, mogę z powodzeniem spać w samochodzie.
– Chyba oszalałeś. Zaraz będzie zima i przygruntowe przymrozki, a ty opowiadasz takie brednie. Mam nadzieję, że się mnie nie krępujesz?
Komisarz czuł się skrępowany po prostu straszliwie, więc tylko mruknął coś pod nosem. Ilonka usłyszała, co chciała.
– Nie martw się – pocieszyła go. – Jak dla mnie możesz nawet chrapać, ja od razu padam i śpię. Poza tym jestem przyzwyczajona. Gizmo chrapie.
Nadal straszliwie skrępowany komisarz wziął obie torby, swoją i jej, i powędrował schodami na pierwsze piętro. Resztką przytomności umysłu próbował rozwiązać zagadkę, dlaczego czuje się tak okropnie nieswojo. Sypiał już z kobietami, na Boga!
Niestety, umysł nie podpowiadał mu żadnego rozwiązania. Złośliwa podświadomość natomiast przywodziła na myśl bardzo porządnie zapamiętany widok Ilonki niestarannie odzianej w jego własny szlafrok.
Ilonka wzięła pod pachę rozespanego gremlina i ziewając szeroko, poszła za komisarzem. W pokoju zostawiła psa na łóżku (natychmiast zachrapał jak stary chłop) i udała się do łazienki, skąd po chwili dotarł do uszu komisarza szum wody.
Wizja Ilonki bez szlafroka zdenerwowała Tomasza Ogińskiego jeszcze bardziej. W dodatku dwuosobowy pokój okazał się pokojem z dwuosobowym łóżkiem typu małżeńskiego. Ponadto Ilonka poszła do tej cholernej łazienki bez swojej torby, więc…
– Tomek, proszę, podaj mi torbę. – Z łazienki wyłoniło się lewe ramię Ilonki. Bardzo ponętne ramię, zakończone zachwycającą dłonią przebierającą ślicznymi paluszkami. Komisarz podał paluszkom uchwyt torby i zjawisko znikło.
Po chwili właścicielka paluszków i całej reszty wyszła z łazienki odziana w ciepłą piżamkę przypominającą błękitny dres. Piżamka w przeciwieństwie do wiadomego szlafroka, nie odsłaniała niczego oprócz głowy, dłoni i bosych stóp.
– Jezu – powiedziała piżamka. – Już nie żyję. Dobranoc, Tomku.
To rzekłszy, padła na łóżko, owinęła się swoją kołdrą i zasnęła natychmiast, nie zwracając najmniejszej uwagi na dwuosobowość mebla.
Komisarz za to nie był w stanie przestać o tym myśleć, na skutek czego zasnął dopiero koło szóstej nad ranem, snem bardzo niespokojnym. O siódmej na poduszce Tomasza zmaterializował się mały beżowy kosmita i ułożył się wygodnie tuż koło jego twarzy, po czym ponownie zachrapał.
Ilonka wstała pierwsza, całkowicie wyspana i zadowolona z życia. Spojrzała na obydwu śpiących, uśmiechnęła się do tego miłego widoku i pomaszerowała pod prysznic. Po chwili z łazienki dobiegły zmieszane dźwięki szumu wody i lirycznej pieśni śpiewanej w języku rosyjskim.
– Wychażu ja w polie z kaniooom… Komisarz otworzył oczy.
– Tolko my z kaniom pa poliu idzjoooom… Ucho audiofila drgnęło.
– Załataja rooooż da kudriawyj lion, ja wliublion w tiebia, Rassija, wliublion! Załataaaaaja roż… – chwila przerwy w śpiewie, ale nie w chlupaniu – da kudriawyj liooooooon…
Przyjemny mezzosopran. I nie fałszuje. To może najważniejsze – nie fałszuje. Ta Ilonka nie ma wad.
– Ja wliublion w tiebia, Rassija, wliublioooooon! Nadal nie fałszuje.
Weszła do pokoju. Razem z nią wszedł zapach ni to kwiatów, ni świeżej trawy.
– Ładnie śpiewasz. Co to za piochna?
– Jest taki zespół Lube. Rosyjski. I to jest piosenka o koniu. To znaczy o facecie, który wychodzi w pole z koniem, w nocy, gwiazdy mu świecą, żyto się złoci, a on jest zakochany w Rosji, wszystko na ten temat. Ładne, nie?
– Tak.
Komisarza dopadła nagle taka myśl, że o wiele przyjemniejsze niż węszenie za przestępstwami, szczególnie wśród marginesu społecznego, byłoby jeżdżenie dokądkolwiek w towarzystwie Ilonki i słuchanie jej śpiewu dobiegającego spod prysznica. Zebrał się jednak w sobie i wrócił do rzeczywistości.
Poszedł się wykąpać.
Do Szczecina dojechali – w każdym razie w mniemaniu komisarza – o wiele zbyt szybko. Ilonka podrzuciła go na Małopolską, do pracy, a sama pojechała do siebie. Z Grzegorzem Wrońskim umówili się na siedemnastą. Propozycję doproszenia Wiki, Lalki i Agaty komisarz w popłochu odrzucił. Ilonka zgodziła się dziwnie szybko i bez protestów. Komisarz podejrzewał, że z koleżankami umówiła się na dziewiętnastą, ale nie chciał się dopytywać, żeby się nie dowiedzieć czegoś, co trudno by mu było zaakceptować.
Kiedy Ilonka wjechała na swoje dziesiąte piętro i zaczęła przeszukiwać torbę w poszukiwaniu kluczy od mieszkania, poczuła nagle, że ktoś za nią stoi. Aż podskoczyła. Odwróciwszy się jednak, zobaczyła za sobą tylko mamę Karachulską, z wyrazem niemego uwielbienia w okrągłych oczkach.
– Pani Ilonka – zaświergoliła czule ta potężna dama. – Pani Ilonka nasza kochana! Jak to, już pani przyjechała? A gdzie Donio?
A cholera wie, gdzie Donio i w ogóle co mnie to obchodzi, pomyślała Ilonka, ale w tym momencie dotarło do niej, że młody Karachulski być może wykorzystał sytuację i pod jej nieobecność zasymulował jakiś wspólny wyjazd, a naprawdę wziął swoją, jak jej tam, Marietę, i prysnął w Polskę jesienną. Ciekawe, co powiedział mamuśce. Głąb jeden.
– Donio musiał wcześniej wysiąść – zełgała gładko (na razie, ale co dalej?). – Miał coś do załatwienia na mieście. Przepraszam, muszę szybko do toalety…
Znalazła wreszcie klucze, otworzyła drzwi, wkopała za nie gremlina, wpadła do mieszkania i zatrzasnęła za sobą drzwi, postanawiając w razie czego udawać ciężkie zatrucie czymkolwiek. Byle tylko mama Karachulska nie przyleciała jej czymś kurować.
Читать дальше