Powiedziałam zgodnie z prawdą, że pojechała do Książa, gdzie ma dwóch przyjaciół, starego i nowego, którzy uczą ją pracy z chorymi dziećmi. Podkreśliłam przyjaciół. Krzysio zmarkotniał. No, no. Niech on lepiej pamięta o pani leśniczynie i swoich leśniczątkach.
Emilka
Ja się muszę wreszcie dowiedzieć, dlaczego Rafał przestał być lekarzem! Podejście do pacjentów ma lepsze niż Bruno Walicki, a może nawet niż doktor Pawica! Niestety, ani się zająknął na ten temat, dwie godziny natomiast gadał – do mnie! – o schorzeniach neurologicznych, w których leczeniu pomocna jest hippoterapia. Jednocześnie woziliśmy na grzbiecie Hanysa dziewuszkę z porażeniem mózgowym, na dodatek z domieszką autyzmu (Tadzinek w tym czasie zajmował się drugą dziewuszką). To nie do wiary, jaki ten koń jest mądry! Nie mogło mu być wygodnie, bo panienka miotała się na nim, w dodatku wydając dziwne dźwięki o wysokiej częstotliwości, które musiały mu wiercić dziury w uszach. Złego słowa jej nie powiedział. Wcale przy tym nie robił wrażenia mułowatego, takiego, co to mu jest wszystko jedno, czy wozi kartofle, czy żywych ludzi. Przeciwnie, reagował, uważał, słuchał i patrzył, co się dzieje. Byłam nim zachwycona i kiedy odprowadzaliśmy go po zajęciach do stajni, pocałowałam go w wielki czarny nochal. W odpowiedzi usiłował mi zdjąć apaszkę z szyi. I zjeść.
Trochę się bałam tych zajęć, bałam się, że nie zniosę widoku tych biednych, chorych i nieszczęśliwych dzieciaczków, ale Rafał miał rację – kiedy zaczęliśmy z nimi pracować, ważne było tylko, żeby zrobić swoje, żeby dać im jak najwięcej i w jak największym komforcie.
– Pamiętaj – mówił do mnie Rafał, kiedy oboje szliśmy przy małej Izie (jej mama wykorzystała moją obecność i pognała do Zamku, kupować jakieś filiżanki – poleciłam jej niebieskie z cebulowym wzorkiem), uważając, żeby nie spadła z szerokiego grzbietu Hanysa – możesz początkowo mieć wrażenie, że to wszystko tutaj to jest robota głupiego. Ale jeśli popracujesz z nami dłużej, sama zauważysz poprawę. Iza początkowo leżała mu na grzbiecie jak wór, a teraz reaguje, widać, że się cieszy, że go lubi, że jest jej przyjemnie. Masz pojęcie, że ona nie wyrażała przedtem żadnych emocji?
– Rafałku – powiedziałam nieśmiało. – A z czego ty wnosisz, że ona okazuje jakieś emocje? Bo ja nic nie widzę…
Roześmiał się.
– Kwestia czasu. Ja patrzę na Izunię od pół roku. No dobrze, mała – zwrócił się do dziewczynki, która bezwładnie zwisała z Hanysa, lekko się przy tym śliniąc. – Zmienimy teraz pozycję, połóż się trochę inaczej. No, hopsia.
Z delikatnością i siłą odwrócił dziewczynkę tak, aby leżała na koniu równolegle do jego grzbietu.
– Przytul się do konika, nie bój się. To przecież tylko nasz stary, dobry Hanys. Bardzo ładnie. Teraz sobie jeszcze trochę pochodzimy. Ciocia Emilka będzie cię pilnowała z drugiej strony, żebyś nie spadła. A ja sobie pójdę tutaj, obok ciebie.
Izunia coś mruknęła i jakby spróbowała objąć szyję Hanysa. Bez powodzenia, rączki zwisły jej bezwładnie wzdłuż boków konia. Spojrzałam na Rafała, prawdopodobnie rozpaczliwie. Znowu się uśmiechnął.
– Mówię ci, jest postęp. Uwierz mi. Trzy miesiące temu nawet nie próbowała próbować. No to jazda.
Ruszyliśmy znowu w ten monotonny spacer. Rzeczywiście, na tym etapie świadomości mogę mu tylko uwierzyć.
Złapałam się na tym, że chcę mu wierzyć.
Podczas kiedy my we dwoje pracowaliśmy z Izunią, Tadzio woził drugie dziecko, a pomocy udzielała mu drobna blondyneczka o zatroskanym wyrazie twarzy.
– To jest mama Zuzanki – poinformował mnie Rafał znad grzbietu Hanysa. – Bardzo dzielna i wspaniała osoba. Niestety, samotna. Tatuś zorientowawszy się, że dziecko jest ciężko chore, dał dyla. Wrażliwiec. Nie mógł patrzeć, jak się męczą ukochane istoty.
– O matko – powiedziałam. – Ale gnój. Pomaga im jakoś?
– Z tego co wiem, to przysyła dwieście złotych miesięcznie na dziecko. Więcej nie może, bo jest na świeżym dorobku. Zostawił im mieszkanie i to go bardzo nadszarpnęło, więc nie może się zanadto rzucać z tymi pieniędzmi.
Ironia i obrzydzenie w głosie Rafała kontrastowały z delikatnością, z jaką obracał znowu Izunię na Hanysowym grzbiecie. Popatrzyłam na blondyneczkę. Będzie trochę ponad trzydziestkę. Ładna. Taki kwiatek, typu niezapominajka na przykład, albo może lobelia, stroiczka. Delikatna. Ale skoro radzi sobie z taką sytuacją, to żadna z niej niezapominajka, tylko raczej górska pierwiosnka, co to wyrośnie na ziarnku piasku przytulonym do skały i nie pozwoli się zwiać w przepaście żadnym wichrom.
Podzieliłam się z Rafałem moimi botanicznymi porównaniami, co go rozśmieszyło, ale przyznał mi rację.
– Dostała pani nowe imię – zakomunikował blondyneczce, kiedy zakończyliśmy już zajęcia i obie mamy (ta od Izuni w międzyczasie wróciła z kartonem niebieskich filiżanek) siadły z nami przy małym stoliczku celem złapania oddechu (mama Izuni, na szczęście, posiada tatusia do kompletu, tyle że aktualnie złożonego niemocą w postaci ospy wietrznej, którą podłapał od jakiegoś ucznia w szkole, gdzie uczy geografii). – Jak to było, Emilko? Prymulka?
– Primula minima . Pierwiosnka maleńka.
– A może być Primula maxima ? – wtrącił się Tadzio. – Bo maleńka do pani niespecjalnie pasuje, moim zdaniem. Ja w każdym razie uważam, że pani jest wielka. Mnóstwo ludzi załamałoby się na pani miejscu.
– Nie wiem – szepnęła Primula Maxima, której zatroskane oblicze rozjaśnił zażenowany uśmiech. – Myślę, że pan przesadza, panie Tadeuszu. Mnóstwo kobiet na moim miejscu postąpiłoby tak samo. Przecież Zuzia to moje dziecko. Jedyne. Jeśli ja się nią nie zajmę, to kto to zrobi? Obcy ludzie?
– Jakie to proste w pani ujęciu. – Tadzio śmiał się, jak to Tadzio, ale widziałam, że coś tam jeszcze pod tym śmiechem było.
– To naprawdę proste. Mogłam zrezygnować i oddać Zuzię do jakiegoś zakładu, szpitala, nie wiem gdzie… są takie placówki, moi przyjaciele nawet chcieli mi załatwić miejsce dla Zuzi w takim domu… ale chciałam sama spróbować. No i okazało się, że można wytrzymać. Zresztą w żadnej placówce nikt nie zajmowałby się Zuzią cały dzień, a ja w domu to mogę robić.
– A z czego pani żyje? – wtrąciła się do rozmowy mama Izuni.
– Mam rentę na Zuzię, alimenty od mojego byłego, trochę mi pomagają rodzice i trochę zarabiam sama, bo daję lekcje hiszpańskiego. Nie jest źle.
Pogadaliśmy jeszcze chwilę i obie mamy ze swoimi córeczkami odjechały samochodami marki tico – ta od Izuni miała fioletowe, a Primula srebrny metalik.
Tadzinek westchnął głęboko.
– I taka jeszcze mówi, że nie jest źle – sapnął. – Zarzyna się kobieta z uśmiechem na ustach. Boże, dzięki ci, że nie dałeś mi dziecka z ciężkim upośledzeniem!
– Na razie nie dał ci żadnego – zauważył przytomnie Rafał. – Ale miejmy nadzieję, że twoje dzieci, Tadziu, będą okazami zdrowia i urody. Czego ci życzę.
– O mój Boże, mój Boże – powiedział Tadzio ponuro i poszedł do domu po piwo. I wodę mineralną dla mnie, drajwerki.
Zdobyłam się na odwagę.
– A ty, Rafałku, masz jakąś rodzinę?
– Całe mnóstwo – uśmiechnął się. – Mama, tata, dwie siostry, stado wujków i cioć z obu stron, kuzyni i kuzynki, tabuny powinowatych…
– Miałam na myśli żonę i dzieci.
– Już nie.
Chciałam bezczelnie zapytać, co z nimi zrobił, skoro miał i nie ma, ale wyraz jego twarzy sprawił, że zamknęłam się i nie zapytałam.
Читать дальше