Myślałam, że zza płotu wyjdzie do nas słynny rotmistrz, może nawet w mundurze i przy szabli, ale nie. Wyszła nieduża babcia, od razu widać, że z charakterem. I od razu zaczęła besztać całe towarzystwo: myślała, że już nikt nie przyjedzie! No więc obsypali babcię uściskami, kwiatami (z Jeleniej Góry), czekoladkami i butelkami szampana – trochę się starowinka udobruchała.
Pierwsza Lula zapytała o rotmistrza. A babcia tylko przewróciła oczami, powiedziała, że za długo jechali, ale oczywiście, rotmistrz będzie, tylko nie zaraz. Na razie mamy wejść do środka, umyć ręce i siadać do obiadu. A w ogóle kto to jest, ta panienka?
Panienka to ja.
Lula wyjaśniła, że przyjaciółka i że też jeździła konno.
– Aha – powiedziała babcia. – Jak jeździła konno, to dobrze. Znaczy swoja. To weź ją, Ludwisiu do swojego pokoju. Ten, co zawsze.
Ludwisiu! Niech ja pęknę!
Wyglądało na to, że towarzystwo jest nieźle zadomowione, bo wszyscy nagle gdzieś poznikali. Lula wytaszczyła swoje bety z bagażnika, dołożyła fraczek i kazała mi iść za sobą. Okazało się, że Luli pokój jest na pięterku, z mansardowym oknem, za którym panoszy się wspaniały okaz sosny wejmutki. Lepszego „brise-electric” niż ten sosnowy aerozol nie można chyba sobie wymarzyć. Puściłam ją pierwszą do łazienki i pooglądałam sobie pięterko. Więcej tam miejsca, niż by się mogło z zewnątrz wydawać, kilka pokoi, w których już urzędowali Luli przyjaciele z przychówkami. Na środku duży wspólny salon, wystrój rustykalnie ubogi, szmaciane dywaniki i gliniane wazoniki. A na ścianach kilka wściekłych abstrakcji. Założę się, że tego całego Wiktora. Podpisu nie odcyfrowałam, straszny bazgroł, ale pasowały mi do jego błysku w oku.
Lula wyszła z łazienki, więc wskoczyłam pod prysznic, a kiedy wyskoczyłam, omal nie dostałam szoku. Na środku pokoju stała nieznajoma dama w czerwonym, jeździeckim fraku, białych bryczesach i nieskazitelnych oficerkach.
Lula!
Lula na co dzień nosi jakieś nieforemne, artystyczne łachy w kolorach czarno-szaro-popielatych, jak przystało na kustoszkę, czy kim ona tam jest w tym swoim muzeum. W tych łachach w ogóle nie widać, że ma figurę! A ma. Nie wiem, czy nie lepszą niż ja.
No, może bez przesady. Ale wyglądała rewelacyjnie. Zaczęła się strasznie śmiać, bo zrozumiała, że jej nie poznałam.
Oni wszyscy tak się wystroili! Jak weszli w tych rynsztunkach do salonu, to tylko patrzyłam, czy gdzieś za nimi nie podąża stadko fokshoundów, czy może ogarów. Nie wiem, czy ogary są stosowne do polowania na lisa.
Dzieci tylko były w cywilu, Jagódka i Kajtek. No i ja.
Babcia miała na sobie jakiś pocieszny tużurek. Też chyba jeździecki, bo nogi obuła w długie buty. Czyżby staruszka jeszcze dosiadała koni???
Kazała wszystkim usiąść rządkiem na olbrzymiej kanapie naprzeciwko telewizora i włączyła wideo.
Na ekranie pojawił się bardzo starszy pan, na widok którego wszyscy aż podskoczyli – rotmistrz z kasety! Podskoczyli i usiedli z powrotem, bo zaczęli się czegoś domyślać. A starszy pan uśmiechnął się do nich i wygłosił przemówienie mniej więcej takie:
– Witajcie, kochani. Tak się złożyło, że czas nie ustaje w biegu. Jestem coraz starszy i co gorsza, również coraz bardziej chory. Ten osioł, lekarz, uważa, że mogę w każdej chwili pożegnać ziemski padół. Nie powiem, żeby mi nie było żal, ale i tak miałem piękne życie, bo miałem przyjaciół. To znaczy – mam ich do tej pory, nawet jeżeli nie jesteśmy razem. Moja niemądra Stasia, niemądra, ale bardzo kochana, nie rycz, Stasiu, nie wypada przy gościach… No więc Stasia wierzy głupiemu konowałowi. W dodatku boi się, że wszyscy o nas zapomnieli albo im przestało na nas zależeć. Jesteście tu, a więc przynajmniej w tej drugiej kwestii Stasia nie miała racji. A ponieważ oglądacie tę kasetę – więc miała ją w pierwszej, niestety. Ona i ten głupi konował. Nie udało mi się dożyć dziewięćdziesiątki. Mało komu się udaje, więc nie będę małostkowy. Wy też nie bądźcie. Cieszcie się życiem, jesteście młodzi i piękni, jak pamiętam, dziewczyny zwłaszcza… Ewunia, Krysia, Ludwiczka moja kochana…
Tu kobiety, oczywiście, się rozszlochały, jak jedna, mnie też łza się zakręciła… chyba już trochę wiem, co Lula widziała w tym swoim starym rotmistrzu… A ten, jakby wiedział, co się dzieje, kontynuował:
– No, nie beczeć, nie mazać się! Polecam wam, dzieci, moją Stasię, bo beze mnie pewnie trochę jej smutno. I bawcie się jak najlepiej, pamiętajcie, życie jest krótsze, niż się wydaje, a największym skarbem w tym życiu są przyjaciele. Oprócz ukochanej żoneczki, oczywiście, moja Stasiu. Więc cieszcie się, że macie się wzajemnie. A teraz: lance do boju, szable w dłoń – na początek waszego pierwszego spotkania bez starego rotmistrza – wypijcie po naszemu zdrowie konia!
Nagranie się skończyło, jeszcze było słychać jakieś chlipanie, ale babcia ujęła ster w swoje małe, zasuszone rączki i zakomenderowała w tył zwrot – do toastu!
Odwróciliśmy się w stronę stołu. Stały na nim wyłącznie kieliszki i flaszka zamrożonej wódki. Babcia nie używa popitki???
Wiktor podjął się roli podczaszego, napełnił kieliszki dla wszystkich dorosłych – dla nieobecnego rotmistrza też. Po czym zobaczyłam na własne oczy ten cyrk, o którym dotąd tylko słyszałam (my, kowboje, nie byliśmy zapraszani na takie rajterskie sztuki).
Wszyscy obecni jeźdźcy, nie wyłączając starowinki, wstąpili godnie na krzesła i jedną nogę oparli na nieskazitelnym obrusie, śnieżnobiałym, z bogatym haftem richelieu. Nie wygłupiałam się, bo czułam, że nie jestem stosownie ubrana, a nade wszystko nie mam odpowiednich butów. Malarz wygłosił jakiś niezwykle skomplikowany toast wierszem (muszę go poprosić o ten tekst!), po czym wszyscy wypili swoją wódeczkę do dna – i cisnęli kieliszki za siebie. Nie były z pancernego szkła, więc się rozprysnęły po całym salonie.
Też wypiłam, ale zawahałam się przed demolką. Wszyscy spojrzeli na mnie i wrzasnęli: rzucaj! No więc rzuciłam i trafiłam w jakiś wazonik. Zrobiło mi się strasznie głupio, ale babcia tylko prychnęła, żebym się nie martwiła drobiazgami, bo gdzie się tłucze i leje, tam się dobrze dzieje.
Porozsiadali się za stołem i babcia ryknęła (głos to ona ma, chociaż wygląda dosyć krucho):
– Żaklina! Szkło posprzątaj! Do stołu podawaj!
Okazało się, że w kuchni babusia trzyma jakieś dziewczę służebne, niewątpliwie wsiową miss piękności, ale znające mores. Dziewczę przyleciało z miotłą, błyskawicznie posprzątało, zniknęło i znowu się pojawiło z michą bigosu i drugą michą kartofli. I kolejnym kompletem kieliszków, tym razem z rżniętego kryształu, widocznie nieprzeznaczonych do spełniania toastów za zdrowie konia.
Więcej dań na bankiecie nie było, ale też nie było nam niczego więcej trzeba. Bigosik był taki więcej królewski, zawierał wszystko, co moja mama wyliczała, kiedy mnie uczyła gotować z myślą o jakimś porządnym mężu (nie przewidziała Lesia – gangstera…) – różne rodzaje mięs, kiełbas, wędzonek, śliwki suszone tu i ówdzie, a na pewno był doprawiany czerwonym winem, zresztą bo ja wiem, czym jeszcze…
Najedliśmy się do wypęku, skończyliśmy wódeczkę i towarzystwo zażyczyło sobie natychmiastowej wizyty u koni.
– Niestety, kochane dzieci – powiedziała smętnie babcia Stasia – to nie ta stajnia, którą znacie. Mam już tylko dwa konie, reszty trzeba się było pozbyć, nie za bardzo mi się dobrze powodziło po śmierci mojego Kazimierza, bo to już szkółki jeździeckiej nie ma kto prowadzić, dzieci na obozy nie przyjeżdżają… A on to robił do samego końca, do samej śmierci swojej. Nie chciał w łóżku leżeć, mówił, że od tego jeszcze szybciej umrze. Ja nie wiem, czy on na pewno miał z tym rację… Prowadziłam taki niby hotel dla koni, ale z tego wyżyć się u nas nie da. No więc teraz dojadam oszczędności. Ale właściwie jestem już zdecydowana sprzedać te dwie kobyłki, co mi zostały; na jedną już mam kupca… Potem sprzedam całą resztę i przeniosę się do takiego domu spokojnej starości tu niedaleko, do Sosnówki Górnej. Pewnie, że dom starców to obrzydliwość, ale w Sosnówce przynajmniej widoki są ładne. No dobrze, to chodźcie do tej stajni.
Читать дальше