– Jak? – przerwałam zdumiona. – Leszczyński? Tadeusz?
– No tak – powiedział zdziwiony nieco moim wybuchem szeryf. – Poznałem go osobiście. Bardzo sensowny człowiek.
Jeżeli to mój Tadzio z roku, to pewnie, że sensowny!
– W moim wieku, mały, łysy i z krzywymi nogami?
– W pani wieku… bo ja wiem? No, może. Mały, łysy i krzywonogi, to by się zgadzało. Zootechnik, po studiach. Tyle o nim wiem. Zna go pani?
– On za mnie krowy doił na praktykach, panie szeryfie. Znakomity człowiek. Bardzo mądry. Bardzo kochany. Bardzo się ucieszę, jeżeli to naprawdę on. W Książu, powiada pan?
– Tak, w stadzie. Nie mam do niego telefonów, ale łatwo go pani będzie zlokalizować.
Uczucia mi wezbrały i uściskałam szeryfa oraz babcię tak gorąco, że pozlatywały nam wszystkim kapelusze.
Ustaliliśmy jeszcze, że Latawiec i jego gniada siostra Lola zostaną do Rotmistrzówki doprowadzone przez szeryfa osobiście, względnie przez jego najbardziej zaufanych kowbojów w ciągu najbliższych dwóch, trzech dni – i pożegnałyśmy westernowe miasteczko, w którym panował już wzorowy spokój (kolejny napad na bank miał się odbyć dopiero za trzy godziny).
Zapytałam babcię, jak to się stało, że szeryf ma jej konie, ale sprawa okazała się prosta jak konstrukcja cepa (jak właściwie jest skonstruowany cep?, muszę spytać Lulę). Kiedy dwa lata temu Rotmistrz już był ciężko chory i nie wiadomo było, jak się sprawy potoczą, obaj panowie ustalili, że dopóki babcia nie stanie na nogach (o ile stanie), Lola i Latawiec pójdą do szeryfa niejako na przechowanie. Będą miały wikt i opierunek, i wszystkie wygody w zamian za pracę w miasteczku, czyli te wszystkie kowbojskie jasełka. Babcia zastrzegła tylko, że mają jeździć na sportowych wędzidłach, nie na westernowych, które są bardziej brutalne. Nie było z tym problemu, bo nie były przewidziane do pokazów „western i rodeo”, tam są specjalne konie, a te babcine miały tylko grać w widowiskach. W razie gdyby babci nie udało się utrzymać domu i stajni, szeryf miał jej oba konie spłacić. Gdyby natomiast wyszła na prostą, konie miały być zwrócone, bez żadnych zobowiązań z którejkolwiek strony. Babcia wyszła, więc konie wracają.
I nie spisywali żadnych umów, żadnych kwitów, wszystko na słowo…
Ho, ho.
Lula
Ależ nam się stajnia ładnie wzbogaciła! Chociaż nie wiem, czy Emilka pozwoli komukolwiek dosiadać Latawca, bo się w nim zakochała prawdziwą miłością, jak mawiała moja ciocia Maniusia. Z trudem tylko można ją wyciągnąć ze stajni. O ile na nim aktualnie nie jeździ. Pierwszy raz naprawdę pokazała, co potrafi. Siedzi w siodle jak rasowy kowboj, wodze trzyma nonszalancko, odmawia zakładania toczka, natomiast nie rozstaje się (na szczęście tylko kiedy dosiada swojego ukochanego konika) z ogromnym czarnym kapeluchem. Próbowała nawet skoków, co prawda przez niższe przeszkody, które babcia ma rozstawione na stałe na łączce za domem – ale to i tak nadzwyczajne, skoro od dwóch czy trzech lat nie trenowała.
Pytałam ją, dlaczego nie jeździła wcześniej, ale tylko prychnęła. Rzeczywiście, nie bardzo było na czym, skoro tę niby jej Bibułę właściwie ja zaanektowałam, a co to za jazda na Myszy… Ale jednak myślę, że to wykręty, bo kiedy chłopy chciały jeździć, to jeździły. I nawet Kajtek nieźle już sobie radzi. Ba – widziałam już Jagódkę na Myszy, oczywiście Janek trzymał ją na lonży. Ani Wiktorowi, ani Ewie nie przyszło do głowy, że mogliby nauczyć dziecko jazdy konnej. Ewa chyba nawet nie wiedziała, że Janek uczy Jagódkę. To i lepiej, bo mogłaby protestować w imię nie wiadomo czego.
Czy ja nie jestem dla niej ździebko niesprawiedliwa?
A Wiktor ostatnio w ogóle zapomniał, że istnieją konie – chyba że stanowią element dekoracyjny przestrzeni albo zgoła model dla jego świeżo odrodzonej pasji malarskiej. Wczoraj byłam świadkiem, jak wykańczał bardzo udany portret Bibułki, która jest śliczną dziewczynką i której urodę warto było, doprawdy, uwiecznić. Uwiecznił ją Wiktor półprofilem, stojącą na babcinej łące, na tle ogrodzenia z drągów. Prawą przednią nogę miała lekko uniesioną, a spod kopyta – jak Boga kocham! – wysuwało się coś jakby rolka papieru toaletowego, zdeptana i zmiażdżona. Nie wiem, co będzie, kiedy Ewa zobaczy to – prawie realistyczne – dzieło swego utalentowanego małżonka!
Sprawa galerii posuwa się naprzód o tyle, że Wiktor i ksiądz ponawieszali gdzie się dało dwadzieścia, albo i więcej obrazów i uznali, że to już. Nawet to nieźle wygląda. Nowoczesna sztuka w staroświeckim otoczeniu.
Teraz tylko marketing i reklama. Potrzebni nam są dziennikarze, najlepiej telewizyjni, ale jak do nich dotrzeć? Może Olga pomoże, na pewno kogoś odpowiedniego zna.
Kirysek przedłużył sobie pobyt. Powiedział, że jest mu u nas tak dobrze, że wyda wszystkie oszczędności i nawet popadnie w długi, ale nie ruszy się stąd do końca wakacji.
Albo do końca pieniędzy…
Grabowscy jakoś się zaaklimatyzowali i nawet pani Mirella (dla babci konsekwentnie Mirabella, a słyszałam, jak Kajtek z Jagódką nazywali ją między sobą Panią Śliwką) przestała robić awantury. Bogusia gania z naszymi dziećmi – na naukę konnej jazdy matka jej, niestety, nie pozwoliła, a szkoda. Marcin jakby mniej terroryzuje rodziców, poprawia mu się charakter zwłaszcza wtedy, kiedy matka pozwala mu oddalić się od siebie. Oczywiście, w wózku, popychanym przez niezawodnego Kajtusia.
Może to u Pudełków rodzinne, po mieczu przechodzi ta niezawodność?
O, widzę przez okno, że Emilka wraca z jazdy. Znowu gdzieś samotnie jeździła po lesie. Przestrzegałam ją, że to Park Narodowy i że w końcu ktoś ją dopadnie i będzie płaciła mandat, ale odparła mi lekceważąco, że Park zaczyna się wyżej, a co do lasu, to ma się znajomości w leśnictwie…
No, rzeczywiście, jakoś nie widzę możliwości, żeby Krzysztof kazał Emilce płacić mandat.
Za to chyba już wiem, dlaczego Latawiec nazywa się Latawiec. I to nie ma nic wspólnego z zasadą pierwszej litery imienia matki (która zresztą była Latawica). Latawiec otóż ma jedną nogę białą. Trochę to śmiesznie wygląda, bo cały dość równy kasztan, a tu biała noga. I ja tak sobie myślę, że jak on się urodził, to komuś przypomniał się Farys Mickiewicza. Pędź, latawcze białonogi, wichry z drogi, coś tam z drogi… Nie pamiętam szczegółów. No i konik został nazwany Latawcem.
A jeżeli to nawet nie jest prawda, to ładnie wymyśliłam. Se non e vero, e ben trovato , jak mawiali starożytni Rzymianie.
Emilka
Goście walą gromadnie… To znaczy jeszcze niezupełnie walą, ale już się zapowiedzieli. Jacyś Niemcy. Zdaje się, że znajomi tego starego Krzyżaka, któremu tak się u nas podobało. Austriacko-niemiecka babcia i wnuczek. Wnuczek raczej spory, bo z narzeczoną. Babcia na wózku. Czyżby Rotmistrzówka z ośrodka jeździeckiego miała się przeistoczyć w sanatorium dla niepełnosprawnych??? I gdzie my ją umieścimy? Dla gości miało być piętro!
W razie potrzeby poświęci się, oczywiście, nie kto inny, tylko Janek Pudełko.
Pudełko moje ulubione wyraźnie odżyło – już nie jest taki ponury od środka jak w początkach naszej znajomości. Czasem nawet uśmiecha się sam z siebie. Cieszę się, bo to naprawdę świetny gość, ten nasz Jaś.
A propos świetny gość, to muszę wybrać się do Książa i sprawdzić, czy ten mały, łysy i krzywonogi, o którym mówił szeryf, to naprawdę mój osobisty Tadzio Leszczyński.
A ta leciwa Niemkini to nie będzie przypadkiem była marysińska baronowa???
Читать дальше